KADAVAR
Abra Kadavar
2013
Hasło stoner rock wyjaśniałem recenzując niedawno krążek Earth Blues szwedzkiej kapeli Spiritual Beggars. Okazuje się, że moda na granie hard rocka w stylu wczesnych lat 70. dotarła także do naszych zachodnich sąsiadów. Kadavar to berlińskie trio, które garściami czerpie z dokonań Black Sabbath, Led Zeppelin, Budgie czy Hawkwind, i robi to bardzo zgrabnie. Oczywiście mówię tu o inspiracji, a nie kopiowaniu. Niemcy zadebiutowali w 2012 roku i już wtedy trudno było uwierzyć, że ich płyta nie jest jakimś odkurzonym albumem z początków ery ciężkiego grania. Okładka, brzmienie, struktura nagrań – nie do wiary, że można dzisiaj nagrać taki album. Krótki i konkretny. Nie wszystkie kompozycje zachwycały, ale sam pomysł idealnie wpasował się w modę retro w muzyce rockowej. Minął rok i oto mamy kolejny album Niemców – w kwietniu ukazał się krążek zatytułowany Abra Kadavar. Nie wiem, czy gra słów jest zamierzona, ale to nie żadne czary. Chociaż może jednak – reinkarnacja ducha lat 70. w drugiej dekadzie XXI wieku zakrawa na cud. Abrakadabra.
Właściwie nie musiałbym nic pisać – wystarczy rzut oka na okładkę (notabene bardzo podobną do debiutu). Trzech poważnych muzyków, długie włosy, brody, kolorowe stroje z ery hipisów – kto dzisiaj ma takie okładki? Zadbano o każdy szczegół. Do wyglądu muzyków dobrano nawet odpowiednie pseudonimy artystyczne – Lupus, Tiger i Mammut. Brzmienie jest oldskulowe, wręcz archaiczne jak na dzisiejsze standardy. Dźwięk stereofoniczny jak niegdyś bogato rozdzielony – w jednym kanale obowiązkowo jeden instrument. Kompozycje na ogół krótkie i treściwe, oparte na galopującej gitarze elektrycznej i kosmicznym, mocnym wokalu. Są elementy psychodelii i space rocka (utwór tytułowy czy Rythm For Endless Minds) oraz klasyczne, pełne dynamizmu rockowe hity (Dust, Doomsday Machine). Można oczywiście narzekać, że nie wszystkie utwory są dobre, niektóre trochę nudzą i tak naprawdę z obu tych krążków można by dopiero stworzyć jeden znakomity, ale to trochę szukanie dziury w całym. Niewiele jest dzisiaj zespołów tak dokładnie oddających w swej muzyce klimat czasów Paranoid Black Sabbath czy debiutu Led Zeppelin, i za samo to należy się Niemcom duże uznanie. Obydwa albumy Kadavar to urocza podróż w przeszłość – polecam wszystkim tym, którzy czują sentyment do czasów dzieci-kwiatów. Do czasów, kiedy trzeba było umieć grać, by zaistnieć na rynku.
Właściwie nie musiałbym nic pisać – wystarczy rzut oka na okładkę (notabene bardzo podobną do debiutu). Trzech poważnych muzyków, długie włosy, brody, kolorowe stroje z ery hipisów – kto dzisiaj ma takie okładki? Zadbano o każdy szczegół. Do wyglądu muzyków dobrano nawet odpowiednie pseudonimy artystyczne – Lupus, Tiger i Mammut. Brzmienie jest oldskulowe, wręcz archaiczne jak na dzisiejsze standardy. Dźwięk stereofoniczny jak niegdyś bogato rozdzielony – w jednym kanale obowiązkowo jeden instrument. Kompozycje na ogół krótkie i treściwe, oparte na galopującej gitarze elektrycznej i kosmicznym, mocnym wokalu. Są elementy psychodelii i space rocka (utwór tytułowy czy Rythm For Endless Minds) oraz klasyczne, pełne dynamizmu rockowe hity (Dust, Doomsday Machine). Można oczywiście narzekać, że nie wszystkie utwory są dobre, niektóre trochę nudzą i tak naprawdę z obu tych krążków można by dopiero stworzyć jeden znakomity, ale to trochę szukanie dziury w całym. Niewiele jest dzisiaj zespołów tak dokładnie oddających w swej muzyce klimat czasów Paranoid Black Sabbath czy debiutu Led Zeppelin, i za samo to należy się Niemcom duże uznanie. Obydwa albumy Kadavar to urocza podróż w przeszłość – polecam wszystkim tym, którzy czują sentyment do czasów dzieci-kwiatów. Do czasów, kiedy trzeba było umieć grać, by zaistnieć na rynku.