SPIRITUAL BEGGARS
Earth Blues
2013
Spiritual Beggars to kolejna znakomita grupa ze Szwecji, w której muzyce mocno pobrzmiewa klimat lat siedemdziesiątych. Tak mocno, że zwykle określa się ją jako stoner rock. To hasło służące do definiowania współcześnie granej muzyki hardrockowej, inspirowanej klasykami gatunki z lat 60/70, opartej na ciężkich, chwytliwych riffach, melodyjnych wstawkach i szorstkim wokalu, wyprodukowanej surowo, niemalże amatorsko. Ma to brzmieć tak, jak kiedyś – co wcale nie znaczy źle. Krótko mówiąc: stoner rock to innymi słowy hard rock w czystej postaci, bez żadnych studyjnych sztuczek, i tego się trzymajmy. Tak właśnie gra szwedzka kapela, założona w 1992 roku przez gitarzystę Michaela Amotta, członka Arch Enemy, Cracass i Candlemass. Początkowo grali bardzo bluesowo (polecam rewelacyjne dwa pierwsze albumy), potem poszli w nieco ostrzejszym, metalowym kierunku, i po kilku średnich płytach w 2010 roku zaskoczyli świetnym krążkiem Return To Zero. Najnowszy Earth Blues w niczym mu nie ustępuje.
To album o miłości w niebezpiecznym świecie, widać to dobrze po okładce, o której Amott tak opowiada: „Chciałem, by na froncie znalazł się obrazek jaki znam ze swojego dzieciństwa. Widzicie na nim dwoje młodych kochanków spacerujących przy zachodzie słońca. Ale w tle widać wybuch atomowy – to przypomnienie, że zagrożenie wojną nuklearną jeszcze nie minęło”. Pod względem muzycznym gitarzysta zapowiadał jeszcze więcej blues rocka i stoner metalu niż na poprzednim krążku. Nie wiem, czy jest więcej, ale jest tyle, ile trzeba. To album, który zadowoli fanów starego Black Sabbath czy Deep Purple. Jest dużo dobrych melodii, są masywne hammondy i mięsiste sabbathowskie riffy, jest znakomity wokal i chórki a la Uriah Heep oraz cała masa innych odniesień do przeszłości. Nie dosłownych, ale klimat najlepszych czasów hard rocka jest tu wszechobecny. Akurat singlowy numer Turn The Tide średnio przypadł mi do gustu, ale od trzeciego kawałka Sweet Magic Pain zaczyna się ostra jazda, która trwa już do samego końca. Bez przystanków i bez taryfy ulgowej. Jeśli utwór ma spokojne intro, jak Hello Sorrow, to wcale nie oznacza, że bedzie balladą. Nic z tego. Spokojniejszy jest tylko Dreamer, ale i on znacznie rozpędza się w końcówce. Ktoś może powie, że jest monotonnie – jest, i co z tego? To solidne rockowe łojenie, równe i na wysokim poziomie. Nie ma tu może hitu na miarę We Are Free z poprzedniej płyty, ale jest sporo udanych, melodyjnych kompozycji. Polecam zwłaszcza mocny, iście sabbathowski finał Legends Collapse. A nową płytą Black Sabbath w oryginalnym składzie (!) będziemy się mogli cieszyć już 11 czerwca….
To album o miłości w niebezpiecznym świecie, widać to dobrze po okładce, o której Amott tak opowiada: „Chciałem, by na froncie znalazł się obrazek jaki znam ze swojego dzieciństwa. Widzicie na nim dwoje młodych kochanków spacerujących przy zachodzie słońca. Ale w tle widać wybuch atomowy – to przypomnienie, że zagrożenie wojną nuklearną jeszcze nie minęło”. Pod względem muzycznym gitarzysta zapowiadał jeszcze więcej blues rocka i stoner metalu niż na poprzednim krążku. Nie wiem, czy jest więcej, ale jest tyle, ile trzeba. To album, który zadowoli fanów starego Black Sabbath czy Deep Purple. Jest dużo dobrych melodii, są masywne hammondy i mięsiste sabbathowskie riffy, jest znakomity wokal i chórki a la Uriah Heep oraz cała masa innych odniesień do przeszłości. Nie dosłownych, ale klimat najlepszych czasów hard rocka jest tu wszechobecny. Akurat singlowy numer Turn The Tide średnio przypadł mi do gustu, ale od trzeciego kawałka Sweet Magic Pain zaczyna się ostra jazda, która trwa już do samego końca. Bez przystanków i bez taryfy ulgowej. Jeśli utwór ma spokojne intro, jak Hello Sorrow, to wcale nie oznacza, że bedzie balladą. Nic z tego. Spokojniejszy jest tylko Dreamer, ale i on znacznie rozpędza się w końcówce. Ktoś może powie, że jest monotonnie – jest, i co z tego? To solidne rockowe łojenie, równe i na wysokim poziomie. Nie ma tu może hitu na miarę We Are Free z poprzedniej płyty, ale jest sporo udanych, melodyjnych kompozycji. Polecam zwłaszcza mocny, iście sabbathowski finał Legends Collapse. A nową płytą Black Sabbath w oryginalnym składzie (!) będziemy się mogli cieszyć już 11 czerwca….