WILLY MOON
Here’s Willy Moon
2013
Recenzje można pisać na dwa sposoby. Zawsze lukrować i chwalić, za wszelką cenę doszukując się czegoś dobrego w opisywanym dziele (bo w końcu artysta tworząc je musiał uznać, że to jest dobre), lub walić prosto z mostu i nazywać rzeczy po imieniu. Czyli jeśli coś jest słabe – pisać uczciwie, że jest słabe. Na taki luksus szczerości pozwala prowadzenie własnej, niezależnej od sponsorów gazety internetowej (innymi słowy bloga). Oświadczam więc, że kompletnie nie rusza mnie debiutancka płyta Willy’ego Moona. Nowozelandczyk, który przybył do Londynu w wieku 18 lat, ma obsesję na punkcie muzyki z lat 50/60. Dlatego też jego płyta trwa niecałe 30 minut (jak kiedyś) i zawiera utrzymane w tamtych klimatach ubogo zaaranżowane piosenki (jak kiedyś).
Willy Moon, niczym niegdyś Rolling Stones, zadebiutował coverem (notabene ciekawie zrobionym) kompozycji Lennona i McCartneya I Wanna Be Your Man. Drugi singel Yeah Yeah wykorzystano w reklamie iPodów – w dzisiejszym świecie to wystarczy, by zyskać popularność. Młodego Anglika na swoją trasę zaprosił sam Jack White (którego nudny album Blunderbuss niedawno opisywałem) i wyprodukował kolejny singel Railroad Track. To wzmogło zainteresowanie całą płytą długogrającą, która ukazała się na początku kwietnia. Okazała się jednak krótkogrająca…..
Nostalgia za latami 60., której sam czasami ulegam, nie powoduje u mnie potrzeby akceptacji czegoś, co nawet nie jest przeciętne. Oryginalne – owszem, bo tak jak pan Moon dzisiaj nikt tak nie śpiewa, ale przecież w latach 50/60 powstała cała masa dobrych, melodyjnych piosenek. Tutaj takich nie ma. Można oczywiście debatować nad – jak pisze dystrybutor, pełną kontrastów muzyką, brzmiącą jak zahibernowany w latach 60. rock’n’roll odtworzony w XXI wieku na laptopie przez hip-hopowego producenta, i z pewnością wielu krytyków padnie z zachwytu (podobnie jak klękają przed twórczością pana White’a), ja jednak nie podzielam tej opinii. To nie moje klimaty, chociaż na pewno Willy Moon ma pewien pomysł na siebie i sprawnie go realizuje. Nie jest tuzinkowy, a to już wiele. Jego interpretacje klasyków, których tu sporo, też są inne (oprócz I Wanna Be Your Man jest I Put A Spell On You oraz dostępne w wersji Deluxe Shakin’ All Over i Bang Bang – to piosenka, której nie da się zepsuć). Z autorskich wyróżniłbym jedynie otwierający krążek Get Up (What You Need), jedyny utwór trwający ponad 3 minuty, który ma być wydany na kolejnym singlu, oraz ostatnie nagranie, instrumentalne, bardzo klimatyczne Murder Ballad. Szkoda, że reszta nie jest tak fajna…
Willy Moon, niczym niegdyś Rolling Stones, zadebiutował coverem (notabene ciekawie zrobionym) kompozycji Lennona i McCartneya I Wanna Be Your Man. Drugi singel Yeah Yeah wykorzystano w reklamie iPodów – w dzisiejszym świecie to wystarczy, by zyskać popularność. Młodego Anglika na swoją trasę zaprosił sam Jack White (którego nudny album Blunderbuss niedawno opisywałem) i wyprodukował kolejny singel Railroad Track. To wzmogło zainteresowanie całą płytą długogrającą, która ukazała się na początku kwietnia. Okazała się jednak krótkogrająca…..
Nostalgia za latami 60., której sam czasami ulegam, nie powoduje u mnie potrzeby akceptacji czegoś, co nawet nie jest przeciętne. Oryginalne – owszem, bo tak jak pan Moon dzisiaj nikt tak nie śpiewa, ale przecież w latach 50/60 powstała cała masa dobrych, melodyjnych piosenek. Tutaj takich nie ma. Można oczywiście debatować nad – jak pisze dystrybutor, pełną kontrastów muzyką, brzmiącą jak zahibernowany w latach 60. rock’n’roll odtworzony w XXI wieku na laptopie przez hip-hopowego producenta, i z pewnością wielu krytyków padnie z zachwytu (podobnie jak klękają przed twórczością pana White’a), ja jednak nie podzielam tej opinii. To nie moje klimaty, chociaż na pewno Willy Moon ma pewien pomysł na siebie i sprawnie go realizuje. Nie jest tuzinkowy, a to już wiele. Jego interpretacje klasyków, których tu sporo, też są inne (oprócz I Wanna Be Your Man jest I Put A Spell On You oraz dostępne w wersji Deluxe Shakin’ All Over i Bang Bang – to piosenka, której nie da się zepsuć). Z autorskich wyróżniłbym jedynie otwierający krążek Get Up (What You Need), jedyny utwór trwający ponad 3 minuty, który ma być wydany na kolejnym singlu, oraz ostatnie nagranie, instrumentalne, bardzo klimatyczne Murder Ballad. Szkoda, że reszta nie jest tak fajna…