MAN WITH IRON FISTS
Człowiek o żelaznych pięściach
2012, USA, Hongkong
akcja, reż. RZA
Kiedy byłem nastolatkiem, panowała moda na filmy kung-fu (i potem ninja). Oczywiście w latach 70/80 technika filmowa nie pozwalała tworzyć takich efektów specjalnych, jak dzisiaj – może dlatego dzieła z tamtego okresu musiały mieć duszę, a sekwencje walki były do pewnego stopnia realne. Aktorzy nie latali w powietrzu niczym ptaki, nie odbijali się z ziemi na kilka metrów w górę, itp. Nikt nie przeginał, nie tworzono filmów wyłącznie dla efektów, gdzie opowiadana historia nie jest w ogóle istotna. Może dlatego wszystko to miało więcej sensu? Tak czy inaczej – moda minęła, ale takie bajki dla dzieci nadal powstają, a do udziału w niektórych dają się skusić nawet znani hollywoodzcy aktorzy. W omawianym Człowieku o żelaznych pięściach wystąpił np. Russell Crowe. Chyba tylko on sam wie dlaczego….
Zamiast streszczać absurdalną fabułę, która i tak jest wyłącznie pretekstem do pokazania mniej lub bardziej efektownych scen walki, opowiem krótko o reżyserze, bo to dość ciekawa postać. RZA, a właściwie Robert Diggs (znany też jako Prince Rakkem, The Rzarector i Bobby Digital) jest amerykańskim aktorem, producentem muzycznym, raperem i liderem grupy Wu-Tang Clan. W swoich działaniach często odwołuje się do kultury i filozofii Dalekiego Wschodu. Sprawdził się jako aktor (American Gangster, Ghost Dog: Droga samuraja, Repo Men), teraz debiutuje w roli scenarzysty i reżysera w bajkowej opowieści o walecznym, czarnoskórym Kowalu (w tej roli RZA), którego produkcji podjął się sam Tarantino. To kino w dawnym stylu i mogłoby się podobać wielbicielom kung-fu, gdyby nie totalna przesada we wszystkim, co widzimy na ekranie. Nadprzyrodzone zdolności kilku wojowników budzą zażenowanie, ale trzeba to zaakceptować – taka konwencja. W takim razie dlaczego zły facet, łamiący ludzi jak zapałki, zamiast zabić bohatera opowieści wywija nim niczym kijem? Bo musi być efektownie, ale niekoniecznie efektywnie? Jak się taka zabawa kończy – z góry wiadomo: źli giną, dobrzy wygrywają, i to tyle jeśli chodzi o bajeczkę dla niedorosłych dorosłych. Mnie to nie kręci. Wolę Wejście smoka albo filmy z Jackie Chanem, w których jest wesoło i nikt się nie napina, nie udaje śmiertelnej powagi, nie ma podniosłej muzyki ani zwolnionych, patetycznych ujęć. Pozorna powaga opowieści RZA nie licuje z kreacjami niczym wyjętych z X-Mena bohaterów. „Kiedy znajdziesz źródło własnej energii, zdołasz ją przekazać przedmiotom, zjednoczysz się znimi, będą niewolnikami twojej woli i umysłu.” Innymi słowy: gdy ci obetną obie ręce, możesz nałożyć metalowe rękawice i ruszać palcami jakby nigdy nic. Ba, nawet staniesz się silniejszy, bo żelazna ręka to nie jakaś marna ludzka dłoń. Jak lubicie takie bzdury – polecam. Ja nie przepadam, dla mnie to raczej kino niskich lotów. Jest kilka ładnych Azjatek, niepasujący tu kompletnie Crowe, akcja rwana i mało wciągająca (a w zamyśle RZA film miał podobno trwać 4 godziny, niczym Kill Bill Tarantino!). Taki prosty, kiczowaty film akcji rodem ze Dalekiego Wschodu, azjatycki odpowiednik odmóżdżaczy produkowanych na potęgę w Hollywood. Ujdzie w tłoku, ale nic specjalnego.
Zamiast streszczać absurdalną fabułę, która i tak jest wyłącznie pretekstem do pokazania mniej lub bardziej efektownych scen walki, opowiem krótko o reżyserze, bo to dość ciekawa postać. RZA, a właściwie Robert Diggs (znany też jako Prince Rakkem, The Rzarector i Bobby Digital) jest amerykańskim aktorem, producentem muzycznym, raperem i liderem grupy Wu-Tang Clan. W swoich działaniach często odwołuje się do kultury i filozofii Dalekiego Wschodu. Sprawdził się jako aktor (American Gangster, Ghost Dog: Droga samuraja, Repo Men), teraz debiutuje w roli scenarzysty i reżysera w bajkowej opowieści o walecznym, czarnoskórym Kowalu (w tej roli RZA), którego produkcji podjął się sam Tarantino. To kino w dawnym stylu i mogłoby się podobać wielbicielom kung-fu, gdyby nie totalna przesada we wszystkim, co widzimy na ekranie. Nadprzyrodzone zdolności kilku wojowników budzą zażenowanie, ale trzeba to zaakceptować – taka konwencja. W takim razie dlaczego zły facet, łamiący ludzi jak zapałki, zamiast zabić bohatera opowieści wywija nim niczym kijem? Bo musi być efektownie, ale niekoniecznie efektywnie? Jak się taka zabawa kończy – z góry wiadomo: źli giną, dobrzy wygrywają, i to tyle jeśli chodzi o bajeczkę dla niedorosłych dorosłych. Mnie to nie kręci. Wolę Wejście smoka albo filmy z Jackie Chanem, w których jest wesoło i nikt się nie napina, nie udaje śmiertelnej powagi, nie ma podniosłej muzyki ani zwolnionych, patetycznych ujęć. Pozorna powaga opowieści RZA nie licuje z kreacjami niczym wyjętych z X-Mena bohaterów. „Kiedy znajdziesz źródło własnej energii, zdołasz ją przekazać przedmiotom, zjednoczysz się znimi, będą niewolnikami twojej woli i umysłu.” Innymi słowy: gdy ci obetną obie ręce, możesz nałożyć metalowe rękawice i ruszać palcami jakby nigdy nic. Ba, nawet staniesz się silniejszy, bo żelazna ręka to nie jakaś marna ludzka dłoń. Jak lubicie takie bzdury – polecam. Ja nie przepadam, dla mnie to raczej kino niskich lotów. Jest kilka ładnych Azjatek, niepasujący tu kompletnie Crowe, akcja rwana i mało wciągająca (a w zamyśle RZA film miał podobno trwać 4 godziny, niczym Kill Bill Tarantino!). Taki prosty, kiczowaty film akcji rodem ze Dalekiego Wschodu, azjatycki odpowiednik odmóżdżaczy produkowanych na potęgę w Hollywood. Ujdzie w tłoku, ale nic specjalnego.