BLACK REBEL MOTORCYCLE CLUB
Specter At The Feast
2013
Kalifornijski Black Rebel Motorcycle Club to prekursorzy brudnego bluesowo-garażowego grania, które ostatnio powraca do łask (choćby za sprawą The Black Keys). Nazwa zespołu powstała od słów Black Rebels określających gang motocyklowy Marlona Brando w filmie Dziki (The Wild One) z 1953 roku (nazwa gangu rywali – The Beetles, była już zajęta). Grupa istnieje od 1998 roku i na swoim najnowszym albumie powraca do korzeni czyli klimatów z pamiętnej, debiutanckiej płyty z roku 2001. Muzycy tak o nim mówią: „To bardzo szczera płyta. Opowiada o podróży do piekła i z powrotem, mówi o tym, że w najgłębszej ciemności może pojawić się światło, że rany wreszcie kiedyś zostaną wyleczone i że muzyka czasem może ocalić życie?”. Skąd takie refleksje? Otóż natchnieniem muzyków była śmierć ojca lidera zespołu Roberta Levona Beena w sierpniu 2010, niedługo po wydaniu poprzedniego krążka Beat The Devil’s Tattoo. To był czas na zwolnienie obrotów, refleksje nad sensem życia, z których wyrósł Specter At The Feast. „Nikt nie chce znaleźć się w takiej sytuacji, albo jej rozpamiętywać. Musisz cofnąć się, analizować przeszłość, to nie do zniesienia. Ten album jest więc dla mnie czymś w rodzaju emocjonalnej regeneracji.”
Bean się zregenerował i przy okazji wyszła z tego całkiem niezła płyta (przynajmniej momentami), nagrana w Sound City, legendarnym studio Dave’a Grohla. Wszystko więc pozornie jest na swoim miejscu, ale skojarzenia z Nirvaną kończą się na tym studio i rodzaju granej muzyki. Nagrania Nirvany oprócz brudu miały sporo melodii – tutaj jest ich jak na lekarstwo. Cała druga część albumu to praktycznie mielenie w kółko jakiegoś motywu, który ani nie wciąga, ani nie porywa. Szybkie numery toną w hałasie, wolne są mętne i rozwlekłe. Wyjątkiem jest zamykający płytę leniwy Lose Yourself – też się ciągnie prawie 8 minut, ale ma melodię i daje się wysłuchać do końca. Na szczęście jest jeszcze pierwsza część albumu i tutaj panowie grają jak należy. Otwiera ją garażowa pościelówa Fire Walker – jest klimat, nastrój, spokojny wokal i dobrze pracujący bas. Taki transowy kawałek, ale monotonia jest zamierzona i miła dla ucha. Potem już z wolnymi numerami jest nieco gorzej, ale te szybsze ratują sytuację. Polecam zwłaszcza hitowy Let The Day Begin oraz intrygujący Hate The Taste. Gdyby tak do końca, Black Rebel Motorcycle Club może mieliby swój najlepszy krążek. A tak jest zaledwie nieźle i wciąż lata świetlne od znakomitego debiutu. Klimat może i podobny ale cała reszta już niestety nie. Poczekam cierpliwie na kolejne propozycje zespołu. Oby tylko teraz już nikt z rodziny nie umarł….
Bean się zregenerował i przy okazji wyszła z tego całkiem niezła płyta (przynajmniej momentami), nagrana w Sound City, legendarnym studio Dave’a Grohla. Wszystko więc pozornie jest na swoim miejscu, ale skojarzenia z Nirvaną kończą się na tym studio i rodzaju granej muzyki. Nagrania Nirvany oprócz brudu miały sporo melodii – tutaj jest ich jak na lekarstwo. Cała druga część albumu to praktycznie mielenie w kółko jakiegoś motywu, który ani nie wciąga, ani nie porywa. Szybkie numery toną w hałasie, wolne są mętne i rozwlekłe. Wyjątkiem jest zamykający płytę leniwy Lose Yourself – też się ciągnie prawie 8 minut, ale ma melodię i daje się wysłuchać do końca. Na szczęście jest jeszcze pierwsza część albumu i tutaj panowie grają jak należy. Otwiera ją garażowa pościelówa Fire Walker – jest klimat, nastrój, spokojny wokal i dobrze pracujący bas. Taki transowy kawałek, ale monotonia jest zamierzona i miła dla ucha. Potem już z wolnymi numerami jest nieco gorzej, ale te szybsze ratują sytuację. Polecam zwłaszcza hitowy Let The Day Begin oraz intrygujący Hate The Taste. Gdyby tak do końca, Black Rebel Motorcycle Club może mieliby swój najlepszy krążek. A tak jest zaledwie nieźle i wciąż lata świetlne od znakomitego debiutu. Klimat może i podobny ale cała reszta już niestety nie. Poczekam cierpliwie na kolejne propozycje zespołu. Oby tylko teraz już nikt z rodziny nie umarł….