KLAUS SCHULZE
Shadowlands
2013
O tym, w jaki sposób Klaus Schulze przygotowuje swoje płyty, pisałem recenzując album grupy Legendary Pink Dots. To oczywiście był żart, na jaki pozwolił sobie kiedyś w rozmowie ze mną Tomek Beksiński, ale przecież zrobił to nie bez powodu. Z płyt Niemca od lat wieje nudą, co szczególnie widoczne jest teraz, gdy boom na muzykę elektroniczną zdecydowanie minął. Nie będę się rozwodził nad wkładem Klausa w rozwój elektronicznego rocka, bo jest on niepodważalny, ale to niczego nie zmienia w kontekście oceny nowej muzyki. Wydany właśnie podwójny (w wersji deluxe) album Shadowlands jest bardzo dobrym przykładem tego, o czym piszę. Jedna z kompozycji trwa niemal godzinę, druga ponad 40 minut, pozostałe po 17. To nieomal starcza za komentarz. Dzisiaj nikt tak już nie gra – co nie znaczy, że to nie może być dobre i ciekawe. Problem w tym, że nie jest. Tym razem artysta chyba nie spożywał śniadania, ale cały obiad z przystawką i deserem….
Muszę przyznać, że późnym wieczorem, przy lekko przygaszonych światłach, nawet miło się słucha tego albumu. On nie przeszkadza. Ale to trochę za mało. Klaus Schulze jest od lat taki sam, nie potrafi wzbudzić żadnych emocji. To tylko i wyłącznie muzak – muzyka tła. Zresztą nawet najlepszy pomysł wałkowany przez godzinę musi znudzić. The Rhodos Violin takiego pomysłu nie ma, zanudza od pierwszego do ostatniego dźwięku. Wprawdzie po 20 minutach utwór budzi się dożycia, ale dalej jest monotonnie i nijako. Z całego zestawu właściwie tylko otwierający krążek utwór Shadowlight może się podobać – gdyby tylko nie trwał ponad 40 minut…. Jest klimat, ładna transowa melodia, delikatne dźwięki skrzypiec i głos, który zawsze budzi u mnie miłe skojarzenia: Lisa Gerrard, której muzyczna przygoda z Klausem trwa już kilka lat (pamiętam ich piękny, pierwszy koncert w Polsce zagrany w Bazylice Ojców Salezjanów na warszawskiej Pradze 13 listopada 2008; powrócili też rok później, by wystąpić na Dziedzińcu Wielkim Zamku Królewskiego w Warszawie 17 września 2009, w 70 rocznicę napaści radzieckiej na Polskę). Lisy jest niewiele na Shadowlands, ale jej wokalizy znacznie wzbogacają wspomniane nagranie. Nie zmienia to jednak mojego zdania o całości wydawnictwa. Klaus Schulze raczej nikogo nie porwie swoimi nowymi kompozycjami. Nagrywa już tylko dla zagorzałych fanów, którzy kupują go w ciemno i wybaczają bezduszną, jednostajną i powtarzalną muzykę.
Muszę przyznać, że późnym wieczorem, przy lekko przygaszonych światłach, nawet miło się słucha tego albumu. On nie przeszkadza. Ale to trochę za mało. Klaus Schulze jest od lat taki sam, nie potrafi wzbudzić żadnych emocji. To tylko i wyłącznie muzak – muzyka tła. Zresztą nawet najlepszy pomysł wałkowany przez godzinę musi znudzić. The Rhodos Violin takiego pomysłu nie ma, zanudza od pierwszego do ostatniego dźwięku. Wprawdzie po 20 minutach utwór budzi się dożycia, ale dalej jest monotonnie i nijako. Z całego zestawu właściwie tylko otwierający krążek utwór Shadowlight może się podobać – gdyby tylko nie trwał ponad 40 minut…. Jest klimat, ładna transowa melodia, delikatne dźwięki skrzypiec i głos, który zawsze budzi u mnie miłe skojarzenia: Lisa Gerrard, której muzyczna przygoda z Klausem trwa już kilka lat (pamiętam ich piękny, pierwszy koncert w Polsce zagrany w Bazylice Ojców Salezjanów na warszawskiej Pradze 13 listopada 2008; powrócili też rok później, by wystąpić na Dziedzińcu Wielkim Zamku Królewskiego w Warszawie 17 września 2009, w 70 rocznicę napaści radzieckiej na Polskę). Lisy jest niewiele na Shadowlands, ale jej wokalizy znacznie wzbogacają wspomniane nagranie. Nie zmienia to jednak mojego zdania o całości wydawnictwa. Klaus Schulze raczej nikogo nie porwie swoimi nowymi kompozycjami. Nagrywa już tylko dla zagorzałych fanów, którzy kupują go w ciemno i wybaczają bezduszną, jednostajną i powtarzalną muzykę.