MY DYING BRIDE
A Map Of All Failures
2012
My Dying Bride to już prawdziwa instytucja w świecie brytyjskiego rocka. Zespół legenda. Gdy Paradise Lost, a zwłaszcza Anathema, poszli w nieco innym kierunku, My Dying Bride stał się prawdziwą ostoją klasycznego doom metalu. Muzycy grają od 20 lat to samo i… tak samo. W tym przypadku nie jest to komplement. Wydaje mi się, że serwując rozwlekłe, 8-minutowe, identyczne kompozycje Anglicy mocno przesadzili. Oczywiście są tu wszystkie elementy charakterystyczne dla doom metalu – jest wolno, ponuro, pogrzebowo, dołująco, ale godzina jednostajnej muzyki opartej na jednym riffie musi znużyć. Po wysłuchaniu A Map Of All Failures pozostaje tylko wejść na taboret, przymocować sznur i się powiesić.
Dobra, żarty na bok. Najbardziej w tym albumie podoba mi się jego tytuł – Mapa wszystkich błędów. Ta mapa zawiera 8 punktów – tyle jest utworów. Nie będę ich wymieniał, bo brzmią jak jeden. Jeden wielki błąd rozdzielony na 8 części. Nawet jeśli poszczególne elementy tej układanki byłyby w stanie obronić się pojedynczo (nie wszystkie, ale niektóre tak), to zebrane razem w śmiertelnej dawce niewymownie męczą słuchacza. Może i jest w tym siła i moc, bo to niezwykle ciężka muzyka, ale monotonia też powinna mieć swoje granice. Tutaj je przekroczono. Słuchałem trzy razy, aby znaleźć jakieś pozytywy, ale już mam dosyć i nie zrobię czwartego podejścia. To album tylko dla wytrwałych. Do nudnej muzyki dostosowuje się także Aaron, który deklamuje, zawodzi, czasem growluje, ale jego wokal jest tak samo męczący jak gitarowe riffy.
My Dying Bride są zbyt długo na scenie, by ich oskarżać o brak pomysłów. Oni tak widzą swoją misję. Przypuszczam, że kolejny krążek w warstwie muzycznej niewiele zmieni. O tekstowej nie wspominam, bo rzeczywiście sięgnę po sznur. Tak czy inaczej – szkoda.
Dobra, żarty na bok. Najbardziej w tym albumie podoba mi się jego tytuł – Mapa wszystkich błędów. Ta mapa zawiera 8 punktów – tyle jest utworów. Nie będę ich wymieniał, bo brzmią jak jeden. Jeden wielki błąd rozdzielony na 8 części. Nawet jeśli poszczególne elementy tej układanki byłyby w stanie obronić się pojedynczo (nie wszystkie, ale niektóre tak), to zebrane razem w śmiertelnej dawce niewymownie męczą słuchacza. Może i jest w tym siła i moc, bo to niezwykle ciężka muzyka, ale monotonia też powinna mieć swoje granice. Tutaj je przekroczono. Słuchałem trzy razy, aby znaleźć jakieś pozytywy, ale już mam dosyć i nie zrobię czwartego podejścia. To album tylko dla wytrwałych. Do nudnej muzyki dostosowuje się także Aaron, który deklamuje, zawodzi, czasem growluje, ale jego wokal jest tak samo męczący jak gitarowe riffy.
My Dying Bride są zbyt długo na scenie, by ich oskarżać o brak pomysłów. Oni tak widzą swoją misję. Przypuszczam, że kolejny krążek w warstwie muzycznej niewiele zmieni. O tekstowej nie wspominam, bo rzeczywiście sięgnę po sznur. Tak czy inaczej – szkoda.