ACCEPT
Stalingrad
2012
Wielki powrót niemieckich weteranów heavy metalu miał miejsce w 2010 roku, kiedy to po 14 latach przerwy wydali znakomity album Blood Of The Nations, kto wie czy nie najlepszy w całej dyskografii Accept. W roku 2012 potwierdzili swą potęgę płytą Stalingrad. Rockowcy są niczym wino – często im starszy rocznik, tym lepiej. To nie plastikowe i silikonowe pop gwiazdeczki, o których dokonaniach po kilku latach nikt nie pamięta. Przypadek Accept pokazuje to doskonale. Wprawdzie poprzeczkę sami panowie ustawili sobie na tyle wysoko, że nie mieli prawa jej przeskoczyć – Stalingrad nie dorównuje więc Blood Of The Nations, ale i tak jest płytą niezłą i dowodzącą, że długa przerwa wyszła grupie na dobre. 50-latkowie emanują młodzieńczą energią, nadal potrafią tworzyć znakomite kompozycje, a Mark Torillo tak świetnie przyjął się w roli nowego wokalisty, że raczej nikt nie tęskni już za legendarnym Udo Dirkschneiderem, który wydawał się niezastąpiony. Nowy album jest krótszy, ale zarazem szybszy od poprzednika. Właściwie mamy tu tylko jedną balladę, za to jaką – Shadow Soldiers ma sporą szansę zostać klasykiem zespołu. Liryczny wstęp, mocny i przebojowy refren, wszystko jak należy – nie za wolno, nie za słodko, w sam raz. Ale to tylko jeden moment zwolnienia. Poza tym jest mocno i na ogół szybko. Nie ma się co długo rozpisywać, bo to muzyka prosta, ale oparta na najlepszych wzorcach i wykonana po mistrzowsku. Są tu wszystkie charakterystyczne elementy, za które kochamy Niemców, zwłaszcza znakomite solówki i wspaniałe riffy Wolfa Hoffmanna i Hermana Franka, a reszta to już rzecz gustu, które utwory wybrać. Ja akurat nie przepadam za metalowymi wyścigami (dlatego „tylko” trzy, ale mocne i solidne gwiazdki) i bardziej cenię epickie kompozycje, jak np. zamykający płytę 7-minutowy The Galley – monumentalne dzieło o lekko bluesowym zacięciu, z pięknym zwolnieniem w środkowej części i nieoczekiwaną akustyczną kodą. To doskonałe zwieńczenie albumu. Najlepszym kawałkiem jest jednak kompozycja tytułowa Stalingrad, utrzymana w szybkim tempie, z klasycznym riffem i umiejętnie wplecionym w solówkę gitarową hymnem Związku Radzieckiego (uwielbienie rosyjskich fanów Accept ma jak w banku). Moim cichym faworytem jest ciężki, lecz rytmiczny i świetnie bujający Hellfire – taki Accept kocham.
Narzekałem, że nie jest tak doskonale jak dwa lata temu, ale jest wystarczająco dobrze i życzyłbym wielu innym kapelom podobnego poziomu wykonawczego. Stare lisy są w formie i na pewno uraczą nas jeszcze niejednym świetnym krążkiem.