MARILLION
Sounds That Can’t Be Made
2012
Do zespołu Marillion czuję ogromny sentyment. Pisałem o tym recenzując rewelacyjny, debiutancki krążek Script For A Jester’s Tear w ramach przypominającego legendy rocka kącika R2R. A jednak mam spory problem z akceptacją zespołu po odejściu Fisha. To już nie to samo. Niby panowie grają ładnie, a zawodzący głos Steve’a Hogartha można od biedy zaakceptować, ale kompozycjom ewidentnie czegoś brak. Duszy? Serca? Spójności? Sam nie wiem. Zlewają się, są jednakowe, niefajne… Snują się i przemijają bez śladu… Na szczęście nie wszystkie. Za każdym razem daję grupie kolejną szansę, a potem i tak wracam do Scriptu czu Fugazi. Może to kwestia wspomnień? Jednak wyniki sprzedaży są po mojej stronie. Marillion bez Fisha może tylko marzyć o popularności, jaką osiągnął w składzie z wielkim Szkotem. To kameralna grupa grająca dla grupki zagorzałych fanów, których jednak w Polsce nie brakuje. Tak czy inaczej, w 2012 roku grupa wydała kolejny album, tym razem nieco inny od poprzednich. 74 minuty muzyki lecz tylko 8 utworów. The Sky Above The Rain trwa ponad 10 minut, Montréal 14, otwierająca całość Gaza 17 i pół, pozostałe 6-7 minut. Podobno od przybytku głowa nie boli….
Czytałem liczne opinie pełne zachwytów i miałem wrażenie, że słuchaliśmy różnych albumów. W sumie cieszę się, że muzyka Marillion po 30 latach nadal wzbudza skrajne emocje. Jedni odsyłają dziadków do lamusa, inni biorą w ciemno wszystko, co nagrają. Zapewne prawda, jak zwykle, leży pośrodku. Sounds That Can’t Be Made to bardzo złożony i skomplikowany muzycznie album, którego trudno wysłuchać w całości. Jest zbyt rozwlekły i nierówny, a długie, wielowątkowe kompozycje są bardzo chaotyczne, słucha się ich ciężko i bez większej przyjemności. Pomaga skupienie się na pojedynczych utworach, ale w końcu mam ocenić album a nie jedną piosenkę. Jako całość płyta przegrywa z kretesem. Co z tego, że Steve Rothery gra przepiękne solówki, skoro one znikają w ciągu 17 minut zmiennego tempa rwanego utworu? Gaza mogłaby być ładna, ale nie jest, ma tylko dobre momenty. Może utwór o dwóch stronach wiecznego konfliktu w Strefie Gazy taki musi być? Postrzępiony, z wieloma motywami, z których żaden nie jest do końca wygrany? Moim zdaniem nie musi. Po prostu chłopaki przekombinowali. Nie jest tak źle w pozostałych dwóch długasach, ale te z kolei są zbyt mdłe i ciągną się niemiłosiernie. Takie typowe hogarthowe smutasy. Choć pełne dłużyzn, przynajmniej trzymają się jednego motywu. Mimo to trudno je zapamiętać, o zanuceniu jakiegoś fragmentu w ogóle nie wspomnę. To bardziej muzyka tła, która nie przeszkadza, ale nie potrafi porwać ani zachwycić. Utwory krótsze są mniej skomplikowane, ale za to w większości słabe i nijakie. Wyróżniają się tylko dwa – tytułowy, rytmiczny i w pewnym sensie przebojowy Sounds That Can’t Be Made i promujący płytę, klimatyczny Power, moim zdaniem najlepszy w zestawie. Reszta nie jest warta wspomnienia.
Osobnym tematem jest styl śpiewania Hogartha, który trzeba po prostu zaakceptować słuchając Marillion. Mnie za każdym razem przychodzi to z dużym trudem. To jego zawodzenie jest wyjątkowo denerwujące. Przez to utwory wloką się w nieskończoność, nawet gitara gdzieś ginie, bo nie ma szans przebić się przez te cierpiętnicze popisy (posłuchajcie końcówki płyty). Ale jak wspomniałem, ten głos trzeba brać z dobrem inwentarza. Czasy Ryby nie wrócą – notabene Fish też miał pewną manierę wokalną, która nie każdemu odpowiadała, ale przynajmniej nie umierał w każdej piosence.
Podsumowując powiem tak: Sounds That Can’t Be Made nie będzie żadnym przełomem. Fanom się spodoba, pozostałym raczej nie. Album ma niezłe momenty, ale tych jest zbyt mało jak na 74 minuty muzyki. Momenty nie tworzą spójniej i dobrej całości. Generalnie jest średnio. Czyli tak, jak na większości płyt z Hogarthem.
Czytałem liczne opinie pełne zachwytów i miałem wrażenie, że słuchaliśmy różnych albumów. W sumie cieszę się, że muzyka Marillion po 30 latach nadal wzbudza skrajne emocje. Jedni odsyłają dziadków do lamusa, inni biorą w ciemno wszystko, co nagrają. Zapewne prawda, jak zwykle, leży pośrodku. Sounds That Can’t Be Made to bardzo złożony i skomplikowany muzycznie album, którego trudno wysłuchać w całości. Jest zbyt rozwlekły i nierówny, a długie, wielowątkowe kompozycje są bardzo chaotyczne, słucha się ich ciężko i bez większej przyjemności. Pomaga skupienie się na pojedynczych utworach, ale w końcu mam ocenić album a nie jedną piosenkę. Jako całość płyta przegrywa z kretesem. Co z tego, że Steve Rothery gra przepiękne solówki, skoro one znikają w ciągu 17 minut zmiennego tempa rwanego utworu? Gaza mogłaby być ładna, ale nie jest, ma tylko dobre momenty. Może utwór o dwóch stronach wiecznego konfliktu w Strefie Gazy taki musi być? Postrzępiony, z wieloma motywami, z których żaden nie jest do końca wygrany? Moim zdaniem nie musi. Po prostu chłopaki przekombinowali. Nie jest tak źle w pozostałych dwóch długasach, ale te z kolei są zbyt mdłe i ciągną się niemiłosiernie. Takie typowe hogarthowe smutasy. Choć pełne dłużyzn, przynajmniej trzymają się jednego motywu. Mimo to trudno je zapamiętać, o zanuceniu jakiegoś fragmentu w ogóle nie wspomnę. To bardziej muzyka tła, która nie przeszkadza, ale nie potrafi porwać ani zachwycić. Utwory krótsze są mniej skomplikowane, ale za to w większości słabe i nijakie. Wyróżniają się tylko dwa – tytułowy, rytmiczny i w pewnym sensie przebojowy Sounds That Can’t Be Made i promujący płytę, klimatyczny Power, moim zdaniem najlepszy w zestawie. Reszta nie jest warta wspomnienia.
Osobnym tematem jest styl śpiewania Hogartha, który trzeba po prostu zaakceptować słuchając Marillion. Mnie za każdym razem przychodzi to z dużym trudem. To jego zawodzenie jest wyjątkowo denerwujące. Przez to utwory wloką się w nieskończoność, nawet gitara gdzieś ginie, bo nie ma szans przebić się przez te cierpiętnicze popisy (posłuchajcie końcówki płyty). Ale jak wspomniałem, ten głos trzeba brać z dobrem inwentarza. Czasy Ryby nie wrócą – notabene Fish też miał pewną manierę wokalną, która nie każdemu odpowiadała, ale przynajmniej nie umierał w każdej piosence.
Podsumowując powiem tak: Sounds That Can’t Be Made nie będzie żadnym przełomem. Fanom się spodoba, pozostałym raczej nie. Album ma niezłe momenty, ale tych jest zbyt mało jak na 74 minuty muzyki. Momenty nie tworzą spójniej i dobrej całości. Generalnie jest średnio. Czyli tak, jak na większości płyt z Hogarthem.