BATTLE: LOS ANGELES Inwazja: Bitwa o Los Angeles

Battle Los Angeles Inwazja Bitwa recenzjaBATTLE: LOS ANGELES
Inwazja: Bitwa o Los Angeles
2011, USA
sci-fi, akcja, reż. Jonathan Liebesman

altaltaltaltalt

Od dziecka lubię kino katastroficzne. Dzisiaj, kiedy cyfrowe możliwości są nieograniczone i można pokazać praktycznie wszystko, ruchome obrazy są wyjątkowo atrakcyjne wizualnie, ale często wyprane z emocji. Już nie czekamy z wypiekami na twarzy na kolejne filmy, bo co nowego możemy zobaczyć? Co jeszcze może nas zaskoczyć? Chyba niewiele. Dlatego równie ważna jest sama historia i sposób jej opowiedzenia. W tej kwestii Inwazja: Bitwa o Los Angeles zawodzi na całej linii. Jonathan Liebesman zapatrzony w klasyki takie jak Dzień Niepodległości czy Helikopter w ogniu, stworzył podobną historię, pozbawioną jednak humoru i uroku pierwszej oraz napięcia i realizmu drugiej. W efekcie otrzymaliśmy takie typowe niewiadomoco. Nudny film, z mocno nadętym ale mało wciągającym scenariuszem i masą głupawych dialogów, bez charyzmatycznego bohatera, z którym można się identyfikować (Aaron Eckhart na pewno taki nie jest), nakręcony w dość kameralny sposób, ale udający coś, czym nie jest, mianowicie wielkie epickie widowisko. Nic z tych rzeczy. Patos jest charakterystyczny dla hollywoodzkich megaprodukcji traktujących o bohaterskich, amerykańskich żołnierzach – można na niego przymknąć oko, jeśli zajmują nas porywające efekty specjalne oraz wartka, pełna humoru i dystansu do treści akcja. Tak właśnie było w Dniu Niepodległości. Inwazja: Bitwa o Los Angeles to zupełne przeciwieństwo. Fabuła opowiada o zmasowanym ataku obcych na najważniejsze miasta świata, a ostatnim bastionem ludzkości okazuje się Miasto Aniołów. Efekty są marne, obcych prawie w ogóle nie widać (jak ktoś trafnie zrecenzował: skład filmu to 49% pył i dym, 49% strzały i wybuchy, 2% obcy), a sama historia jest tak idiotyczna, że aż żal. Czy armia ma jakiś pomysł na walkę z wrogiem? Nie, jest całkowicie rozbita. Obcy spalili miasto, wszędzie pełno dymu, a oddział marines, którego losy śledzimy, zostaje wysłany, by uratować grupkę cywili uwięznioną na posterunku policji. To jest najważniejsze zadanie w wielomilionowym mieście w dniu zagłady ludzkości – trzeba zabrać kilka osób. Myślałem, że peknę ze śmiechu. I tak sobie idą przez cały film. Czasem napotkają wroga, ale ten staje się wtedy gapowaty i ospały. Jak podbił te wszystkie miasta – nie wiadomo. W Helikopterze w ogniu też sobie szli – ale ile tam było emocji, nerwów i grozy! Tutaj atakują kosmici, a grozy ani grama. Żeby było śmieszniej, to obcy atakują piechotą, chociaż ich statki pokonały lata świetlne, by dotrzeć na Ziemię. Dobrze, że nie ma walki na pięści….    Czy film Liebesmana ma jakieś zalety? Ma. Konstrukcja gry wideo i zdjęcia kręcone z ręki pozwalają widzowi nieomal uczestniczyć w akcji, dają imitację realizmu (w tej zupełnie odrealnionej fabule). Ale to trochę mało jak na szumne zapowiedzi i niezły trailer, który okazał się znacznie lepszy od samego filmu. Gdyby wykadrować kosmitów, wywalić dialogi w stylu „Jesteś jak John Wayne” – „a kto to jest John Wayne?”, dać temu biednemu oddziałowi jakąś ciekawszą, bardziej wiarygodną misję – mielibyśmy niezły film wojenny. A tak otrzymaliśmy mocno przeciętne kino w stylu niewiadomojakim. Na dwie gwiazdki. Druga nie wiem za co – ale, jak wspomniałem, lubię kino katastroficzne….
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: