LAWLESS
Gangster
2012, USA
gangsterski, reż. John Hillcoat





Kino gangsterskie w najlepszym wydaniu powraca na ekrany za sprawą filmu Lawless, przez polskich ignorantów przetłumaczonego jako Gangster, do którego scenariusz i muzykę napisał sam Nick Cave. Kto miałby być tytułowym gangsterem, wie chyba tylko autor tego tłumaczenia. O ile w ogóle obejrzał film. Przyznam, że mam mocno mieszane uczucia co do tego obrazu. Muszę uczciwie przyznać, że pod wieloma względami jest znakomity, ale jednocześnie w ogóle mnie nie rusza. Czasami tak bywa. Może dlatego, że nie przepadam za filmami o tamtych czasach? Gangster cofa nas do Ameryki czasów prohibicji, ukazując opartą na faktach historię trzech braci z Wirginii, którzy opanowali lokalny rynek handlu alkoholem. Interes kręcił się znakomicie do momentu, gdy agent specjalny przybyły z Chicago ogłosił, że wszyscy nielegalni producenci muszą od teraz płacić wysokie łapówki. Oczywiście bracia Bondurant nie zamierzali ulec szantażowi i dzielić się zyskami ze skorumpowaną władzą. Doszło do krwawej wojny.
Opowieść jak każda inna, niezbyt pasjonująca i dość przewidywalna. Ale nie fabuła jest tu najważniejsza. Liczy się forma pokazania tych wydarzeń. Tutaj trzeba oddać honor reżyserowi, że zrobił to w sposób intrygujący, a Guy Pearce i Tom Hardy zagrali świetne role. Dobre zdjęcia, doskonała muzyka, odpowiednie budowanie nastroju – wszystko to sprawia, że Gangstera ogląda się naprawdę dobrze. Ale trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo akcja jest raczej ospała, dodatkowo okraszona trochę naiwnym wątkiem miłosnym (a jakże, musiał być!) i niezbyt przekonującymi rozwiązaniami (w tamtych czasach naprawdę nie było trudno zabić człowieka). Rany zbyt szybko się goją, kule rzadko zabijają, a wahanie w decydującej o życiu chwili jest dość naiwne. Mimo tych drobiazgów film Johna Hillcoata uważam za udany. Świetnie oddana atmosfera ówczesnych lat, nienaganny montaż, wyraziście nakreślone postacie, znakomity czarny charaketr (któż z was nie będzie chciał drania ukatrupić w czasie seansu?), odpowiednia przeciwwaga w postaci pierdołowatego najmłodszego z braci (który jest zarazem narratorem opowieści) – w tej roli Shia „Transformers” LaBeouf. Brakuje tylko kropki nad i, jakiegoś mocniejszego akcentu, czegoś ulotnego, co pozwoliłoby ten film na dłużej zapamiętać i chcieć wracać do niego w przyszłości. Ja nie zamierzam tego robić.
Opowieść jak każda inna, niezbyt pasjonująca i dość przewidywalna. Ale nie fabuła jest tu najważniejsza. Liczy się forma pokazania tych wydarzeń. Tutaj trzeba oddać honor reżyserowi, że zrobił to w sposób intrygujący, a Guy Pearce i Tom Hardy zagrali świetne role. Dobre zdjęcia, doskonała muzyka, odpowiednie budowanie nastroju – wszystko to sprawia, że Gangstera ogląda się naprawdę dobrze. Ale trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo akcja jest raczej ospała, dodatkowo okraszona trochę naiwnym wątkiem miłosnym (a jakże, musiał być!) i niezbyt przekonującymi rozwiązaniami (w tamtych czasach naprawdę nie było trudno zabić człowieka). Rany zbyt szybko się goją, kule rzadko zabijają, a wahanie w decydującej o życiu chwili jest dość naiwne. Mimo tych drobiazgów film Johna Hillcoata uważam za udany. Świetnie oddana atmosfera ówczesnych lat, nienaganny montaż, wyraziście nakreślone postacie, znakomity czarny charaketr (któż z was nie będzie chciał drania ukatrupić w czasie seansu?), odpowiednia przeciwwaga w postaci pierdołowatego najmłodszego z braci (który jest zarazem narratorem opowieści) – w tej roli Shia „Transformers” LaBeouf. Brakuje tylko kropki nad i, jakiegoś mocniejszego akcentu, czegoś ulotnego, co pozwoliłoby ten film na dłużej zapamiętać i chcieć wracać do niego w przyszłości. Ja nie zamierzam tego robić.