ZZ Top
La Futura
2012
Legendarna grupa powraca! Nowy album po 9 latach przerwy! Takie nagłówki można było znaleźć przed niedawną premierą płyty La Futura, nagranej przez istniejący od 43 lat (!) niezmiennie w tym samym składzie (!) amerykański zespół ZZ Top. Jeśli szukamy w muzyce czegoś typowo amerykańskiego, to brodacze z Teksasu pasują tu jak ulał. Południowoamerykański blues rock z elementami boogie, teksty o kobietach i samochodach, do tego charakterystyczny, wszędzie rozpoznawalny image: długie brody, które noszą lider formacji, Billy F. Gibbons, oraz Dusty Hill.
Jak na ironię, trzeci z muzyków, zawsze gładko ogolony Frank, nosi nazwisko Beard, czyli „broda”…
Bardzo się boję tego typu płyt. Wielkich comebacków rockowych weteranów. Zawsze się obawiam, że nagrają marny album, ale trzeba będzie go wychwalać, bo krytykować panów raczej nie wypada, a skoro od lat wyglądają tak samo i grają to samo, to nie ma co oczekiwać jakichkolwiek innowacji. Wprawdzie tytuł płyty sugeruje, że muzycy patrzą w przyszłość (nowa wytwórnia płytowa, nowy producent – legendarny Rick Rubin), ale z zapowiedzi wynikało, że płyta będzie powrotem do korzeni (jakby kiedykolwiek od nich odeszli…). „Bardzo długo rozmyślaliśmy nad tą płytą. Chcieliśmy przywołać ducha naszych pierwszych piosenek, ale jednocześnie nie chcieliśmy zamykać się na dobrodziejstwa nowej technologii” powiedział niedawno Gibbons. Tej nowej technologii to zbyt wiele tu nie usłyszałem, ale zespół dotrzymał słowa w kwestii powrotu do surowego, soczystego, bluesrockowego grania.
Niepotrzebnie się obawiałem. Po kilku bezbarwnych krążkach panowie się zmobilizowali i nagrali album zdecydowanie lepszy, choć ciągle daleki od ideału. Może ta długa przerwa pomogła im odzyskać dawną świeżość i energię? Płyta sprawia wrażenie, jakby ukazała się w latach 70., najlepszym twórczo okresie grupy (bo jeśli chodzi o potencjał komercyjny, to zdecydowanie brylowali w latach 80.). Zwraca uwagę świetne brzmienie nagrań – to już zasługa Ricka Rubina, ale i same kompozycje są udane. Przynajmniej większość. Jest ich raptem 10 więc muzycy mieli prawie rok na jeden utwór (poprzedni album ukazał się w 2003 roku). Mogli nagrać więcej… Mogli też dać więcej czadu, bo za to ich zawsze najbardziej ceniłem. Nie za bluesowe smędzenie jak w Over You czy Heartache In Blue. Nie za nijakie Big Shiny Nine czy Have A Little Mercy, które zamykają płytę. Ani szybkie, ani wolne, snujące się bez sensu. Takich utworów są tysiące, to nie jest ZZ Top, jakiego szukam. ZZ Top to power i rockowa energia, to szybkie riffy i dynamiczny rytm. Taki jak w Chartreuse, taki jak w I Don’t Wanna Lose, Lose, You, czy w Flyin’ High, który natychmiast nasuwa skojarzenia z AC/DC. I bardzo dobrze. To ten utwór, który brylował w kosmosie, zabrany tam na iPodzie jednego z astronautów. Jeśli już ma być bluesowo, to tak jak w Consumption – zachrypnięty wokal, ciężkie riffy, zabrudzone brzmienie. To jest ZZ Top. Od biedy It’s Too Easy Ma?ana też daje radę.
Szczerze mówiąc nie porwała mnie ta płyta. Za mało jest takich momentów, jakie opisałem. Ale to i tak o niebo lepiej niż na albumach z lat 90. Muzycy odzyskali wigor i może nie każą nam czekać kilka lat na kolejną płytę. A czekać warto, bo wrócili na właściwą drogę.
Bardzo się boję tego typu płyt. Wielkich comebacków rockowych weteranów. Zawsze się obawiam, że nagrają marny album, ale trzeba będzie go wychwalać, bo krytykować panów raczej nie wypada, a skoro od lat wyglądają tak samo i grają to samo, to nie ma co oczekiwać jakichkolwiek innowacji. Wprawdzie tytuł płyty sugeruje, że muzycy patrzą w przyszłość (nowa wytwórnia płytowa, nowy producent – legendarny Rick Rubin), ale z zapowiedzi wynikało, że płyta będzie powrotem do korzeni (jakby kiedykolwiek od nich odeszli…). „Bardzo długo rozmyślaliśmy nad tą płytą. Chcieliśmy przywołać ducha naszych pierwszych piosenek, ale jednocześnie nie chcieliśmy zamykać się na dobrodziejstwa nowej technologii” powiedział niedawno Gibbons. Tej nowej technologii to zbyt wiele tu nie usłyszałem, ale zespół dotrzymał słowa w kwestii powrotu do surowego, soczystego, bluesrockowego grania.
Niepotrzebnie się obawiałem. Po kilku bezbarwnych krążkach panowie się zmobilizowali i nagrali album zdecydowanie lepszy, choć ciągle daleki od ideału. Może ta długa przerwa pomogła im odzyskać dawną świeżość i energię? Płyta sprawia wrażenie, jakby ukazała się w latach 70., najlepszym twórczo okresie grupy (bo jeśli chodzi o potencjał komercyjny, to zdecydowanie brylowali w latach 80.). Zwraca uwagę świetne brzmienie nagrań – to już zasługa Ricka Rubina, ale i same kompozycje są udane. Przynajmniej większość. Jest ich raptem 10 więc muzycy mieli prawie rok na jeden utwór (poprzedni album ukazał się w 2003 roku). Mogli nagrać więcej… Mogli też dać więcej czadu, bo za to ich zawsze najbardziej ceniłem. Nie za bluesowe smędzenie jak w Over You czy Heartache In Blue. Nie za nijakie Big Shiny Nine czy Have A Little Mercy, które zamykają płytę. Ani szybkie, ani wolne, snujące się bez sensu. Takich utworów są tysiące, to nie jest ZZ Top, jakiego szukam. ZZ Top to power i rockowa energia, to szybkie riffy i dynamiczny rytm. Taki jak w Chartreuse, taki jak w I Don’t Wanna Lose, Lose, You, czy w Flyin’ High, który natychmiast nasuwa skojarzenia z AC/DC. I bardzo dobrze. To ten utwór, który brylował w kosmosie, zabrany tam na iPodzie jednego z astronautów. Jeśli już ma być bluesowo, to tak jak w Consumption – zachrypnięty wokal, ciężkie riffy, zabrudzone brzmienie. To jest ZZ Top. Od biedy It’s Too Easy Ma?ana też daje radę.
Szczerze mówiąc nie porwała mnie ta płyta. Za mało jest takich momentów, jakie opisałem. Ale to i tak o niebo lepiej niż na albumach z lat 90. Muzycy odzyskali wigor i może nie każą nam czekać kilka lat na kolejną płytę. A czekać warto, bo wrócili na właściwą drogę.