BEDEMON
Symphony Of Shadows
2012
Bedemon. Czy ktokolwiek w ogóle kojarzy tę nazwę? Chyba niewiele osób. To nazwa pobocznego projektu założonego przez gitarzystę i kompozytora Randy’ego Palmera i perkusistę Geofa O’Keefe’a, członków amerykańskiego zespołu Pentagram (pioniera doom metalu), których wspomagali wokalista Bobby Liebling i basista Mike Matthews. Bedemon działał z dużymi przerwami i w różnych składach w latach 70/80., jednak nie zostawił po sobie żadnego dorobku płytowego (było sporo nagrań demo wydanych dopiero w 2005 roku na kompilacji Child Of Darkness).
Zespół rozpadł się ostatecznie w 1986 roku, by po wielu latach wznowić działalność z inicjatywy muzyka i dziennikarza Perry’ego Graysona, który w 2001 roku skontaktował się z trzema członkami oryginalnego składu. Rok później muzycy rozpoczęli nagrywanie nowych utworów, jednak tragiczny wypadek samochodowy, w którym zginął twórca zespołu Randy Palmer, przerwał prace na kilka lat. Po długich dyskusjach muzycy postanowili dokończyć nagrania i wydać płytę w hołdzie zmarłemu liderowi. O’Keefe i Matthews oraz wokalista Craig Junghandel wrócili do prac nad Symphony of Shadows dopiero w roku 2010. Płyta ostatecznie ukazała się wiosną 2012. Pierwsza właściwa płyta Bedemon. I zapewne ostatnia.
Na trwający niecałą godzinę album składa się zaledwie 9 utworów, ale zgodnie z najlepszymi wzorcami są rozbudowane i pełne wirtuozerskich popisów. Brzmią dokładnie tak, jakby powstały w latach 70., i nie jest to absolutnie jakikolwiek zarzut. Przeciwnie. To właśnie wtedy, na przełomie dekad i we wczesnych latach 70., powstały najwspanialsze, nieśmiertelne dzieła rockowe. Płyty-klasyki, które do dzisiaj inspirują kolejne pokolenia muzyków. I właśnie z taką muzyką powrócił Bedemon. Symphony Of Shadows zawiera głównie kompozycje zmarłego Randy Palmera, które przywołują ducha lat 70., obrazują siłę zespołu, która wtedy nie została udokumentowana na płytach. Może nie brzmi to nowocześnie, ale co z tego? Zachowano nagrania dokonane jeszcze za życia Palmera, kiedy nie wszystko było gotowe. Ostateczny efekt i tak przerósł wszelkie oczekiwania. Rozbudowane, epickie partie gitarowe Randy Palmera, znakomity śpiew Craiga Junghandela, wymiatający bass Mike’a Matthewsa – wszystko to razem komponuje się w idealną całość. Są tu echa, wręcz czytelne odniesienia do wczesnego Black Sabbath czy Pentagram – jeśli lubicie te kapele, pokochacie też Bedemon. Posłuchajcie choćby D.E.D. z pamiętnym refrenem „I feel like I’m dying every day” – utwór nieodmiennie kojarzy mi się ze znakomitym Electric Funeral Black Sabbath (podobny klimat, wokal i riffy).
Cała płyta jest w miarę równa – od początku jest mrocznie i ciężko, to doom metal w najczystszej postaci, ale prawdziwa uczta zaczyna się w drugiej części albumu. Niezłym testem jest otwierający ją Saviour lub ostatni, rewelacyjny Eternally Unhuman – jak się nie spodoba, to można odpuścić resztę, ale polecam koniecznie przesłuchać końcówkę. Zespół przechodzi sam siebie w ostatnich nagraniach. Gdyby 10-minutowe Godless (wgniatające riffy i fantastyczny wokal) i równie długie Hopeless (bardzo emocjonalne granie, epickie solówki) wydano 40 lat temu, byłyby dzisiaj wymieniane jednym tchem na równi z dziełami Sabbathów czy Zeppelinów. Nie do wiary, że panowie teraz nagrali taką muzykę. Kompletnie wbrew modzie. Jakby ich zahibernowano na 40 lat. Panie Palmer – szacunek. Spoczywaj w pokoju.
Na trwający niecałą godzinę album składa się zaledwie 9 utworów, ale zgodnie z najlepszymi wzorcami są rozbudowane i pełne wirtuozerskich popisów. Brzmią dokładnie tak, jakby powstały w latach 70., i nie jest to absolutnie jakikolwiek zarzut. Przeciwnie. To właśnie wtedy, na przełomie dekad i we wczesnych latach 70., powstały najwspanialsze, nieśmiertelne dzieła rockowe. Płyty-klasyki, które do dzisiaj inspirują kolejne pokolenia muzyków. I właśnie z taką muzyką powrócił Bedemon. Symphony Of Shadows zawiera głównie kompozycje zmarłego Randy Palmera, które przywołują ducha lat 70., obrazują siłę zespołu, która wtedy nie została udokumentowana na płytach. Może nie brzmi to nowocześnie, ale co z tego? Zachowano nagrania dokonane jeszcze za życia Palmera, kiedy nie wszystko było gotowe. Ostateczny efekt i tak przerósł wszelkie oczekiwania. Rozbudowane, epickie partie gitarowe Randy Palmera, znakomity śpiew Craiga Junghandela, wymiatający bass Mike’a Matthewsa – wszystko to razem komponuje się w idealną całość. Są tu echa, wręcz czytelne odniesienia do wczesnego Black Sabbath czy Pentagram – jeśli lubicie te kapele, pokochacie też Bedemon. Posłuchajcie choćby D.E.D. z pamiętnym refrenem „I feel like I’m dying every day” – utwór nieodmiennie kojarzy mi się ze znakomitym Electric Funeral Black Sabbath (podobny klimat, wokal i riffy).
Cała płyta jest w miarę równa – od początku jest mrocznie i ciężko, to doom metal w najczystszej postaci, ale prawdziwa uczta zaczyna się w drugiej części albumu. Niezłym testem jest otwierający ją Saviour lub ostatni, rewelacyjny Eternally Unhuman – jak się nie spodoba, to można odpuścić resztę, ale polecam koniecznie przesłuchać końcówkę. Zespół przechodzi sam siebie w ostatnich nagraniach. Gdyby 10-minutowe Godless (wgniatające riffy i fantastyczny wokal) i równie długie Hopeless (bardzo emocjonalne granie, epickie solówki) wydano 40 lat temu, byłyby dzisiaj wymieniane jednym tchem na równi z dziełami Sabbathów czy Zeppelinów. Nie do wiary, że panowie teraz nagrali taką muzykę. Kompletnie wbrew modzie. Jakby ich zahibernowano na 40 lat. Panie Palmer – szacunek. Spoczywaj w pokoju.