NELLY FURTADO
The Spirit Indestructible
2012
Recenzując debiut Jessie Ware zauważyłem, że pop może być atrakcyjny i nie nużyć po kilku minutach. Ale może też być kompletnie nijaki i niezbyt wciągający, co muszę stwierdzić po przesłuchaniu nowej płyty bardzo popularnej w Polsce Nelly Furtado. Od premiery jej bestsellerowego albumu Loose minęło już 6 lat – w muzyce pop to więcej niż dekada. W międzyczasie był jeszcze hiszpańskojęzyczny Mi Plan, ale przeszedł bez echa.
Nic dziwnego – ludzie czekali na kolejne przeboje, a nie lokalne pieśni. Artystka przegapiła moment, by pójść za ciosem i wiele osób zdążyło już o niej zapomnieć.
Nelly Furtado to prawdziwa instytucja – ma na koncie kilkanaście milionów sprzedanych płyt (ponad 10 samej Loose) oraz liczne nagrody muzyczne. Przepiękna Kanadyjka nie musi już gonić za modą, może nagrywać to, co sprawia jej przyjemność. Ale z drugiej strony od takiej gwiazdy oczekuje się przede wszystkim dobrych, nowoczesnych hitów, bo to one wywindowały ją na szczyt. Piosenek, które zapamiętamy już po pierwszym przesłuchaniu i będziemy do nich z przyjemnością wracać. Niestey na nowym albumie niczego takiego nie ma. To dziwi tym bardziej, że Nelly pracowała nad nim aż trzy lata. To bardzo długo jak na 12 piosenek. Wychodzi jedna na kwartał. Można się było lepiej postarać. Nie będę się rozwodził o ambitnych tekstach, bo w muzyce pop to sprawa drugorzędna. Nie wymienię współpracowników, bo jakie oni mają znaczenie, skoro niewiele pomogli. Co z tego, że ktoś kiedyś robił coś z Amy Winehouse, inny z Lady Gagą i Beyoncé, a producent działał z Metalliką. Pytam – co z tego, skoro to wszystko dało marny efekt? Może trzeba było sięgnąć po Timbalanda, który stał za sukcesem Loose? Nie mam zastrzeżeń do wokalu Nelly. Śpiewa ładnie, ciepło, nawet ta muzyka w niczym nie przeszkadza gdy leci sobie gdzieś w tle. Ale nie o to u licha chodzi! Zero poweru, nie ma ani jednego numeru, przy którym serce mocniej zabije. Płyta jest po prostu nijaka. Ani retro, ani nowoczesna, ani przebojowa, ani zbyt ładna. Takie pitu pitu – pop zmieszany z hip hopem, ale zupełnie bez wyrazu. Bez jaj. Bez dobrych melodii. Same bity nie wystarczą. Zwłaszcza, gdy nie są zbytnio trafione. Album przemija bez śladu. Również bez bólu, ale to za mało nawet na trzy gwiazdki.
Na koniec oddam głos samej artystce: „To płyta z pozytywnym przesłaniem, pełna dobrej energii i nieustającej pogody ducha. Chciałabym, żeby ludzie mogli przeżywać moją muzykę w taki sam sposób jak ja, kiedy ją komponowałam. Skacząc, tańcząc, krzycząc, śmiejąc się, płacząc i słuchając jak najgłośniej się da.” No cóż… Nie przeżywam tej muzyki, nie mam się z czego śmiać, najwyżej mogę zapłakać, że artystka, która 6 lat temu mogła być królową popu, kompletnie odpuściła i jest teraz tylko jedną z wielu. Z bardzo wielu.
Nelly Furtado to prawdziwa instytucja – ma na koncie kilkanaście milionów sprzedanych płyt (ponad 10 samej Loose) oraz liczne nagrody muzyczne. Przepiękna Kanadyjka nie musi już gonić za modą, może nagrywać to, co sprawia jej przyjemność. Ale z drugiej strony od takiej gwiazdy oczekuje się przede wszystkim dobrych, nowoczesnych hitów, bo to one wywindowały ją na szczyt. Piosenek, które zapamiętamy już po pierwszym przesłuchaniu i będziemy do nich z przyjemnością wracać. Niestey na nowym albumie niczego takiego nie ma. To dziwi tym bardziej, że Nelly pracowała nad nim aż trzy lata. To bardzo długo jak na 12 piosenek. Wychodzi jedna na kwartał. Można się było lepiej postarać. Nie będę się rozwodził o ambitnych tekstach, bo w muzyce pop to sprawa drugorzędna. Nie wymienię współpracowników, bo jakie oni mają znaczenie, skoro niewiele pomogli. Co z tego, że ktoś kiedyś robił coś z Amy Winehouse, inny z Lady Gagą i Beyoncé, a producent działał z Metalliką. Pytam – co z tego, skoro to wszystko dało marny efekt? Może trzeba było sięgnąć po Timbalanda, który stał za sukcesem Loose? Nie mam zastrzeżeń do wokalu Nelly. Śpiewa ładnie, ciepło, nawet ta muzyka w niczym nie przeszkadza gdy leci sobie gdzieś w tle. Ale nie o to u licha chodzi! Zero poweru, nie ma ani jednego numeru, przy którym serce mocniej zabije. Płyta jest po prostu nijaka. Ani retro, ani nowoczesna, ani przebojowa, ani zbyt ładna. Takie pitu pitu – pop zmieszany z hip hopem, ale zupełnie bez wyrazu. Bez jaj. Bez dobrych melodii. Same bity nie wystarczą. Zwłaszcza, gdy nie są zbytnio trafione. Album przemija bez śladu. Również bez bólu, ale to za mało nawet na trzy gwiazdki.
Na koniec oddam głos samej artystce: „To płyta z pozytywnym przesłaniem, pełna dobrej energii i nieustającej pogody ducha. Chciałabym, żeby ludzie mogli przeżywać moją muzykę w taki sam sposób jak ja, kiedy ją komponowałam. Skacząc, tańcząc, krzycząc, śmiejąc się, płacząc i słuchając jak najgłośniej się da.” No cóż… Nie przeżywam tej muzyki, nie mam się z czego śmiać, najwyżej mogę zapłakać, że artystka, która 6 lat temu mogła być królową popu, kompletnie odpuściła i jest teraz tylko jedną z wielu. Z bardzo wielu.