TORI AMOS
Gold Dust
2012
Tori Amos, amerykańska piosenkarka i pianistka rockowa (rockowa?), obchodzi 20-lecie działalności artystycznej. Z okazji jubileuszu postanowiła przypomnieć swoje starsze piosenki w nowych, symfonicznych aranżacjach, nagrane z holenderską Metropole Orchestra. Album Gold Dust, który kilka dni temu się ukazał, to już drugi krążek nagrany dla klasycznej wytwórni Deutsche Grammophon. Współpracy z orkiestrą symfoniczną próbowało wielu rockowych artystów. Z różnym skutkiem. Jest to zawsze zabieg dość ryzykowny.
W przypadku Tori Amos taki krok nie dziwi – wcześniej zrobił to samo Sting na albumie Symphonicities. Może po prostu podpisując kontrakt z Deutsche Grammophon artyści zobowiązują się do rezygnacji z rockowego image’u i nagrania albumu dla wielbicieli opery? Gold Dust w sensie muzycznym jest logiczną kontynuacją zeszłorocznej, dość nudnawej płyty Night of Hunters, na której Tori Amos kierowała się w stronę stylistyki bachowskiej, chopinowskiej czy schubertowskiej. Sam pomysł takiej kompilacji zrodził się jeszcze w 2010 roku, kiedy Tori Amos otrzymała zaproszenie do wspólnego występu z Metropole Orchestra. „Nigdy nie grałam z orkiestrą. Wszelkie smyczki na moich płytach były dodawane później” – przyznała w jednym z wywiadów. Efekt współpracy tak ją zachwycił, że zdecydowała się nagrać z orkiestrą całą płytę. Sama wybrała piosenki, sama też przygotowała ich aranżacje. „Mój stosunek do tych utworów zmienił się na przestrzeni lat, a one same zmieniły też moje życie. Nie chodziło tu tylko o proste sięgnięcie po stare i dobrze znane przeboje, ale raczej o uzmysłowienie i sobie i moim fanom, że po dziesięciu czy dwudziestu latach ten sam tekst może mówić o czymś zupełnie innym niż wtedy, kiedy powstawał.”
Tori była aż 8 razy w Polsce. Jutro, 13 października 2012, wystąpi po raz dziewiąty. W Sali Kongresowej w Warszawie towarzyszyć jej będzie Polska Orkiestra Radiowa. Zachwytom z pewnością nie będzie końca. To ja w takim razie wsadzę kij w mrowisko i napiszę, że płyta Gold Dust wynudziła mnie jak mało który album. Trudno się skupić na jego zawartości skoro wszystko brzmi dokładnie tak samo. Nawet jeśli pojedyncze utwory są dobre – jako całość nużą. Już nawet nie chodzi o brak rockowej estetyki, bo tę Tori utraciła już wcześniej, a cyrograf z Deutsche Grammophon tylko to potwierdził. Chodzi o brak polotu, odrobiny szaleństwa, czegoś, co człowieka porwie, zachwyci. Jej dawne płyty miały ten błysk. Czytałem recenzję, że pan podczas słuchania nieomal dostał drgawek (bo ciarki to za mało!). Ja z kolei nieomal usnąłem. W sumie to nawet mu zazdroszczę, że potrafi odnaleźć piękno i artyzm w totalnej monotonii. Wiem, że nie wypada krytykować artystek pokroju Tori Amos, ale nie widzę innego wyjścia, gdy wokalistka serwuje nam jeden utwór odśpiewany 14 razy. Ewidentnie zagubiła swą różnorodność i nieprzewidywalność, charakterystyczną dla wczesnych albumów. Nadal śpiewa ładnie i to się raczej nie zmieni, ale słuchając Gold Dust nagle zauważam, że jestem już w połowie płyty, a nie było ani jednego nagrania, które da się zapamiętać i do którego warto wrócić. Po wysłuchaniu całości nastawiłem ponownie, i ponownie, ale przecież nie ma sensu na siłę doszukiwać się tego, czego tam nie ma. Jest smutek, nostalgia, jesienny klimat, i tak dalej. Zgoda. Można wymyślać różne określenia, ale to nie zmieni faktu, że żaden utwór nie jest w stanie człowieka wyrwać z letargu. Jeśli pisałem, że ostatni Mark Knopfler (Privateering) był monotonny, to przy Tori Amos były gitarzysta Dire Straits jawi się jako mistrz dynamizmu i zmian nastroju. Nawet jesienna płyta Diany Krall (Glad Rag Doll) zawierająca stare piosenki z lat 20-tych i 30-tych ubiegłego wieku, ma dużo więcej poweru i w porównaniu z Gold Dust wypada znakomicie. Tori Amos na pewno sprawiła niespodziankę swoim fanom, którzy zachwycą się nowymi wersjami jej piosenek (notabene na ogół niewiele odbiegającymi od oryginałów). Ale jeśli ktoś miałby zacząć przygodę z Tori od tego albumu, to raczej nie polecam. Robiła rzeczy dużo lepsze. Obawiam się jednak, że to se ne vrati.
Tori była aż 8 razy w Polsce. Jutro, 13 października 2012, wystąpi po raz dziewiąty. W Sali Kongresowej w Warszawie towarzyszyć jej będzie Polska Orkiestra Radiowa. Zachwytom z pewnością nie będzie końca. To ja w takim razie wsadzę kij w mrowisko i napiszę, że płyta Gold Dust wynudziła mnie jak mało który album. Trudno się skupić na jego zawartości skoro wszystko brzmi dokładnie tak samo. Nawet jeśli pojedyncze utwory są dobre – jako całość nużą. Już nawet nie chodzi o brak rockowej estetyki, bo tę Tori utraciła już wcześniej, a cyrograf z Deutsche Grammophon tylko to potwierdził. Chodzi o brak polotu, odrobiny szaleństwa, czegoś, co człowieka porwie, zachwyci. Jej dawne płyty miały ten błysk. Czytałem recenzję, że pan podczas słuchania nieomal dostał drgawek (bo ciarki to za mało!). Ja z kolei nieomal usnąłem. W sumie to nawet mu zazdroszczę, że potrafi odnaleźć piękno i artyzm w totalnej monotonii. Wiem, że nie wypada krytykować artystek pokroju Tori Amos, ale nie widzę innego wyjścia, gdy wokalistka serwuje nam jeden utwór odśpiewany 14 razy. Ewidentnie zagubiła swą różnorodność i nieprzewidywalność, charakterystyczną dla wczesnych albumów. Nadal śpiewa ładnie i to się raczej nie zmieni, ale słuchając Gold Dust nagle zauważam, że jestem już w połowie płyty, a nie było ani jednego nagrania, które da się zapamiętać i do którego warto wrócić. Po wysłuchaniu całości nastawiłem ponownie, i ponownie, ale przecież nie ma sensu na siłę doszukiwać się tego, czego tam nie ma. Jest smutek, nostalgia, jesienny klimat, i tak dalej. Zgoda. Można wymyślać różne określenia, ale to nie zmieni faktu, że żaden utwór nie jest w stanie człowieka wyrwać z letargu. Jeśli pisałem, że ostatni Mark Knopfler (Privateering) był monotonny, to przy Tori Amos były gitarzysta Dire Straits jawi się jako mistrz dynamizmu i zmian nastroju. Nawet jesienna płyta Diany Krall (Glad Rag Doll) zawierająca stare piosenki z lat 20-tych i 30-tych ubiegłego wieku, ma dużo więcej poweru i w porównaniu z Gold Dust wypada znakomicie. Tori Amos na pewno sprawiła niespodziankę swoim fanom, którzy zachwycą się nowymi wersjami jej piosenek (notabene na ogół niewiele odbiegającymi od oryginałów). Ale jeśli ktoś miałby zacząć przygodę z Tori od tego albumu, to raczej nie polecam. Robiła rzeczy dużo lepsze. Obawiam się jednak, że to se ne vrati.