COSMOPOLIS

Cosmopolis recenzja Cronenberg PattinsonCOSMOPOLIS
Cosmopolis

2012, Francja, Kanada, Portugalia, Włochy
dramat, reż. David Cronenberg

David Cronenberg jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych reżyserów współczesnego kina. Można go albo kochać albo nienawidzić, ale trudno pozostać obojętnym. Kiedyś, jeszcze w latach 80., kręcił filmy „dla ludu” (Martwa strefa z Christopherem Walkenem, słynna Mucha z niezapomnianą rolą Jeffa Goldbluma, Dead Ringers ze świetnym Jeremym Ironsem), które wyróżniały się oryginalnym przekazem i zdradzały wyraźną fascynację reżysera nienormalnością (mutacje genetyczne, zdolności parapsychiczne itp.). Potem jego filmy stawały się coraz dziwniejsze, aż „odjechał” tak bardzo, że mało kto za nim nadąża. Jest grupa ludzi, która każdy jego nowy film uzna za dzieło wybitne, wspaniałe, genialne. Ja do niej zdecydowanie nie należę. W zasadzie do każdego badziewia można dorobić intelektualną otoczkę i w ten sposób wychwalać jako prawdziwą sztukę, której prostacy nie są w stanie zrozumieć. To rzecz gustu.
Cosmopolis to typowy Cronenberg. Film oparty na powieści Dona DeLillo opowiada o kryzysie giełdowym oglądanym oczami multimilionera Erica Packera, który zza okien swej wypasionej limuzyny obserwuje, jak jego majątek z każdą minutą się kurczy, a na ulicach miasta narasta niezadowolenie i anarchia. Wypisz wymaluj czasy współczesne, ale w mocno przerysowanej, ciężkostrawnej i odrealnionej formie. Do głównej roli Cronenberg zatrudnił gwiazdę Zmierzchu Roberta Pattinsona, i to był zabieg udany. Jego sztywna twarz i martwe spojrzenie doskonale charakteryzują wypranego z uczuć bogacza świadomego swego rychłego upadku. Fani Pattinsona się pewnie ucieszą – aktor przez dwie godziny praktycznie nie schodzi z ekranu i prawie nie wysiada z auta, którym mimo korków (z powodu zamieszek oraz wizyty prezydenta) jedzie do fryzjera na drugą stronę miasta. Po jaką cholerę – nie wiadomo. Ma taki kaprys. Akcja posuwa się w tempie zablokowanej w korkach limuzyny. Przez cały film jesteśmy świadkami pustej gadaniny o niczym, nudnych, niezrozumiałych i niczego nie wnoszących monologów i dialogów bohatera. Czy jest coś więcej? Niewiele. Momentami obserwujemy chłodne rozmowy z równie sztywną żoną, na szybki numerek pojawia się też Juliette Binoche, ale to tylko krótkie przerywniki w tym pseudointelektualnym bełkocie – gdzieś znalazłem takie dziwne określenie, ale pasuje tu jak ulał. Jeśli kręcą was prowadzące donikąd filozoficzne rozważania bez ładu i składu, to możecie śmiało iść do kina. Jeśli nie – omijajcie z daleka.
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: