BLUE VALENTINE
Blue Valentine
2010, USA
obyczajowy, reż. Derek Cianfrance
Derek Cianfrance sięgnał po temat trudny i rzadki we współczesnym kinie. W sposób niezwykle sugestywny przestawia nam intymny portret rozpadającego się małżeństwa Deana i Cindy. To niemalże debiut reżyserski (jeśli pominąć mało znany Brother Tied z 1998 roku), i to od razu jaki! Znakomite aktorstwo (świetny zwłaszcza Ryan Gosling, ale także Michelle Williams), bardzo wyraziście zarysowane postacie głównych bohaterów, dogłębne studium wypalającego się uczucia. Jakże wiarygodna historia, jakże życiowa. Ile związków przeżywa taki kryzys po kilku latach prozy codziennego życia, często jakże odległej od marzeń i planów snutych w narzeczeństwie? Oczywiście można postawić pytanie – to po co robić o tym film? Bo obraz zupełnie nie wyjaśnia przyczyny kryzysu w związku Deana i Cindy. Obserwujemy jedynie rozpaczliwe próby ratowania małżeństwa ze strony Deana, na które zimna jak lód Cindy pozostaje obojętna. Nie pomagają wycieczki w przeszłość i przywoływanie dawnych wspomnień, gdy byli zakochani i świat stał otworem.
Przyznam, że w ocenie tego typu filmów jestem trochę bezradny. Bo z jednej strony Blue Valentine jest znakomity (warsztatowo, tematycznie, aktorsko), z drugiej jednak nudny i mało wciagający. Ślamazarna akcja, niezroumiałe reakcje, wszystko to jak najbardziej realne i możliwe w prawdziwym życiu, ale po co to oglądać? Żeby stwierdzić, że nia ma ludzi idealnych? Że nie ma trwałych związków? Bez tego wiemy, że o miłość trzeba dbać, że rutyna prowadzi do oziębłości i każde uczucie należy pielęgnować, inaczej związek zamieni się w ponurą wegetację dwóch obcych ludzi pod jednym dachem. To bardzo smutna konstatacja, ale jedyna sensowna po obejrzeniu tego dołującego filmu. Rozpad związku trwa długo, podobnie jak Blue Valentine. Doceniając wagę poruszonego problemu i wspaniałe aktorstwo Goslinga i Williams, podczas seansu wynudziłem się jak mops. Ale może to kwestia nastroju czy nastawienia? Film warto obejrzeć choćby po to, by unikać błędów popełnianych przez bohaterów. By nigdy nie przestać się starać być dobrym partnerem, nawet w tych drobnych sprawach. Bo przecież życie większości z nas jest monotonne i składa się z codziennego powtarzania tych samych czynności.
Przyznam, że w ocenie tego typu filmów jestem trochę bezradny. Bo z jednej strony Blue Valentine jest znakomity (warsztatowo, tematycznie, aktorsko), z drugiej jednak nudny i mało wciagający. Ślamazarna akcja, niezroumiałe reakcje, wszystko to jak najbardziej realne i możliwe w prawdziwym życiu, ale po co to oglądać? Żeby stwierdzić, że nia ma ludzi idealnych? Że nie ma trwałych związków? Bez tego wiemy, że o miłość trzeba dbać, że rutyna prowadzi do oziębłości i każde uczucie należy pielęgnować, inaczej związek zamieni się w ponurą wegetację dwóch obcych ludzi pod jednym dachem. To bardzo smutna konstatacja, ale jedyna sensowna po obejrzeniu tego dołującego filmu. Rozpad związku trwa długo, podobnie jak Blue Valentine. Doceniając wagę poruszonego problemu i wspaniałe aktorstwo Goslinga i Williams, podczas seansu wynudziłem się jak mops. Ale może to kwestia nastroju czy nastawienia? Film warto obejrzeć choćby po to, by unikać błędów popełnianych przez bohaterów. By nigdy nie przestać się starać być dobrym partnerem, nawet w tych drobnych sprawach. Bo przecież życie większości z nas jest monotonne i składa się z codziennego powtarzania tych samych czynności.