WOMB
Łono
2011, Francja, Niemcy
dramat, reż. Benedek Fliegauf





Tytuł Clone występujący na brytyjskim DVD chyba bardziej oddaje treść tej produkcji. Jest to tragiczna historia miłości absolutnej, której nawet śmierć nie jest w stanie pokonać. Rebecca kocha Thomasa ponad wszystko i nie jest w stanie zaakceptować nagłej śmierci ukochanego pod kołami ciężarówki (notabene na pustej drodze gdzieś na odludziu). Postanawia skorzystać z pomocy współczesnej medycyny – poddaje się zabiegowi wszczepienia komórek z kodem genetycznym Thomasa , aby urodzić jego wierną kopię. Po latach, gdy syn dorasta i wygląda dokładnie jak zmarły kochanek matki, Rebecca nie rezygnując z miłości matczynej, coraz bardziej pożąda go jako mężczyzny. To rozdarcie niszczy jej osobowość i zabija od środka.
I znów oceniając muszę oddzielić film jako taki od poruszonej w nim tematyki. Sam pomysł, w rzeczywistości kompletnie nierealny (przynajmniej na dzisiaj), skłania do refleksji i długich dyskusji (na temat zabawy w Boga, zapłodnienia in vitro, klonowania ludzi itp.). Nie wchodząc w te dyskusje, bo to temat rzeka, skupię się chwilę na samym filmie, bo w końcu to film oceniam, a nie sam scenariusz. Wydaje się, że młody węgierski reżyser nie spisał się nienajlepiej. Stworzył dość nudną i senną opowieść na całkiem ciekawy i intrygujący temat. Film jest niezwykle oszczędny w dialogi, jakby bohaterowie nigdy nie mieli sobie nic do powiedzenia. Mnie to razi i nudzi. Grająca Rebeccę Eva Green jest jakby nieobecna, przez cały film snuje się z błędnym wzrokiem. Jeśli to celowy zabieg, to mocno przesadzony. Może tak intensywnie rozważa pobudki własnego czynu, które w filmie nie są wyjaśnione? Ale miała na to 20 lat… Zresztą i tak jest lepsza od sztywnego Matta Smitha w roli Thomasa. Między tą parą nic nie iskrzy, a przecież cały czas powinno.
Mimo tego czepialstwa film zasługuje na uwagę. Trzeba tylko zaakceptować wolne tempo i naćpaną Evę Green. A brak dialogów ma jeden plus – nie ma tu wygłaszania życiowych mądrości i moralizatorskich nauk, za to jest więcej miejsca na własne refleksje i wnioski widza. Jeśli tylko dotrwa do końca….
I znów oceniając muszę oddzielić film jako taki od poruszonej w nim tematyki. Sam pomysł, w rzeczywistości kompletnie nierealny (przynajmniej na dzisiaj), skłania do refleksji i długich dyskusji (na temat zabawy w Boga, zapłodnienia in vitro, klonowania ludzi itp.). Nie wchodząc w te dyskusje, bo to temat rzeka, skupię się chwilę na samym filmie, bo w końcu to film oceniam, a nie sam scenariusz. Wydaje się, że młody węgierski reżyser nie spisał się nienajlepiej. Stworzył dość nudną i senną opowieść na całkiem ciekawy i intrygujący temat. Film jest niezwykle oszczędny w dialogi, jakby bohaterowie nigdy nie mieli sobie nic do powiedzenia. Mnie to razi i nudzi. Grająca Rebeccę Eva Green jest jakby nieobecna, przez cały film snuje się z błędnym wzrokiem. Jeśli to celowy zabieg, to mocno przesadzony. Może tak intensywnie rozważa pobudki własnego czynu, które w filmie nie są wyjaśnione? Ale miała na to 20 lat… Zresztą i tak jest lepsza od sztywnego Matta Smitha w roli Thomasa. Między tą parą nic nie iskrzy, a przecież cały czas powinno.
Mimo tego czepialstwa film zasługuje na uwagę. Trzeba tylko zaakceptować wolne tempo i naćpaną Evę Green. A brak dialogów ma jeden plus – nie ma tu wygłaszania życiowych mądrości i moralizatorskich nauk, za to jest więcej miejsca na własne refleksje i wnioski widza. Jeśli tylko dotrwa do końca….