Dzisiaj, w pierwszą rocznicę śmierci Amy Winehouse, naszła mnie pewna refleksja związana z wiekiem nieodżałowanej Artystki. Amy odeszła mając 27 lat, dokładnie tyle samo, co wielu słynnych muzyków w dniu swojej śmierci. Fakt ten jest powszechnie znany, ale akurat dzisiaj warto go – jako ciekawostkę – przypomnieć, bo może ktoś o tym nie słyszał. Osobiście nie wierzę w żadną klątwę, ale przecież taka zbieżność dat musi zastanawiać. Mówimy tutaj o wybitnych muzykach, często wyprzedzających swoje pokolenie, z których żaden nie zmarł śmiercią naturalną. Zresztą nawet pomijając członków „Klubu 27” trzeba zauważyć, że inni znani także ginęli często w dziwnych okolicznościach: z powodu przedawkowania albo przepicia, śmiercią samobójczą lub w wyniku kul zamachowca. John Lennon, Bon Scott, Bob Marley, Michael Jackson, Ian Curtis, Sid Vicious… można jeszcze długo wymieniać. Im bardziej zagadkowa i tajemnicza śmierć, tym większa legenda. Ale skupmy się na tych największych z Wielkich, którzy zmarli w wieku 27 lat. Oddając cześć Ich pamięci krótko przypomnę:
BRIAN JONES – założyciel grupy Rolling Stones. Mick Jagger i Keith Richards dołączyli dopiero później. Był niezłym gitarzystą ale eksperymenty z narkotykami zatrzymały rozwój jego talentu. Nie był w stanie grać. Gdy jego ukochana uciekła z Richardsem popadł w ciężkie uzależnienie. Nie był w stanie sobie z tym poradzić. Latem 1969 został wyrzucony z zespołu. Tydzień później zmarł w basenie. Nigdy nie wyjaśniono dlaczego.
JIMI HENDRIX – absolutny król gitary, wielki wizjoner muzyki rockowej. Człowiek, którego wpływ na muzykę rockową trudno przecenić. Zdążył nagrać tylko trzy studyjne albumy, ale i tak zmienił oblicze rocka. Pamiętamy jego wspaniałe koncerty i grę, jakiej nie znano. Z gitarą potrafił zrobić naprawdę wszystko. Zmarł w tajemniczych okolicznościach w 1970 roku. Oficjalna wersja: udusił się wymiocinami po zażyciu 9 tabletek nasennych Vesperax.
JANIS JOPLIN – wielka legenda rocka, ikona ówczesnej popkultury, na stałe związana z ruchem hippisowskim. Jej interpretacja słynnego Summertime Gershwina do dzisiaj nie ma sobie równych. Żyła szybko i bez hamulców, zgodnie z dewizą: żyj, jakby każdy dzień miał być twoim ostatnim. Zmarła po przedawkowaniu morfiny i heroiny tuż przed premierą swojej najlepszej płyty Pearl w 1970 roku. Zaledwie dwa tygodnie po Jimim….
JIM MORRISON – wielki poeta rocka. Wokalista słynnej grupy The Doors, idol młodzieży końca lat 60. Był uzależniony od LSD, potem też od innych prochów. Seksualne orgie i skandale z jego udziałem nieraz przewyższały popularnością jego wspaniałą twórczość. Całe życie uciekał – przed sławą, muzyką i samym sobą. Wyjechał do Paryża, by móc tworzyć w spokoju, i tam przedawkował w 1971 roku. W Paryżu spoczywa do dzisiaj.
KURT COBAIN – charyzmatyczny wokalista grupy Nirvana, głos pokolenia schyłku XX wieku. W 1991 roku podbił świat płytą Nevermind i potem popadł w depresję. Nie potrafił udźwignąć własnej sławy. Poddał się w 1994 roku. Oficjalnie popełnił samobójstwo. Zastrzelił się. Ale trzykrotnie wyższy od śmiertelnego poziom heroiny we krwi nasuwa wiele pytań, które pozostaną bez odpowiedzi.
AMY WINEHOUSE – za życia nagrała tylko dwie płyty, Frank i Back To Black – jakże proroczy tyuł. Ale to wystarczyło, by świat ją pokochał. W pewnym momencie głośniej było o jej problemach z narkotykami niż o muzyce. Czy pasuje do tego grona? Pasuje, bo tak jak inni nie radziła sobie ze zbyt szybko zdobytą sławą i szukała pocieszenia w alkoholu i prochach. Jak przystało na prawdziwą rockmenkę. I właśnie alkohol ją zgubił. Rok temu.Zawsze byłem przeciwny reaktywacjom starych, legendarnych zespołów po kilkudziesięciu latach przerwy. Takie powroty są na ogół żałosne – stare pryki udające młodzieńczą werwę, próbujące wykrzesać z siebie ten sam entuzjazm, który pchał ich do przodu kilka dekad wcześniej, podczas gdy wiemy doskonale, iż motywem są głównie pieniądze. Trzeba wiedzieć kiedy odejść – wolę pamiętać moich idoli z ich najlepszych lat i występów, zanim zaczęli rozmieniać się na drobne i brukać własną legendę.
I tu dochodzimy do sedna nieustannej popularności muzyków „Klubu 27”. W każdym z tych przypadków śmierć była niespodziewana, zbyt wczesna, ale – paradoksalnie – zapewniła danemu Artyście nieśmiertelność. Nadeszła w momencie, kiedy byli u szczytu sławy, kiedy fani czekali na ich kolejne dzieła. Nie zdążyli nagrać słabych płyt i odejść w zapomnienie. Nie odejdą. Wspominajmy Ich zawsze ze względu na Ich dokonania – nie ze względu na głupią i bezsensowną śmierć.