LINKIN PARK
Living Things
2012
Michał Wiśniewski z Ich Troje w jednej ze swoich najbardziej durnych piosenek śpiewał kiedyś: nie ma czadu! To najlepsza recenzja nowej płyty Linkin Park. Ale naszym rodakom się spodobała – zadebiutowała na samym szczycie OLISu (jedyna Oficjalna Lista Sprzedaży płyt w Polsce), do tego grupa została rewelacyjnie przyjęta na Orange Warsaw Festival. Ale tam było dużo fanów, znali teksty i śpiewali z zespołem wiekszość utworów. Jednak żadnej płyty nie należy oceniać okiem (uchem) bezkrytycznego fana. Potrzeba odrobiny dystansu.
Linkin Park powalił mnie swoim debiutem w 2000 roku – płyta Hybrid Theory to był powiew świeżości w muzyce rockowej. Połączenie ostrego rocka z elektroniką i okraszone hip-hopowymi wstawkami dało piorunujący efekt. Było ostro i przebojowo jednocześnie, wszystko wyważone jak należy. Zespół nagle stał się wielką gwiazdą i… spoczął na laurach. Następny album po trzech latach, kolejny dopiero po czterech… W międzyczasie była jeszcze płyta Reanimation (2002) z remiksami (typowe „odcinanie kuponów” i żenada) oraz album Collision Course, który zainicjował i nagrał z nimi Jay-Z (2004). Tak oto zespół rockowy skręcił trochę w bok. Każda kolejna płyta grupy była słabsza od poprzedniej. O ile jeszcze Meteora z 2003 roku momentami trzyma poziom debiutu, to ostatniej – A Thousand Suns z 2010, po prostu nie da się słuchać. Prawie nic nie zostało z tego, czym Linkin Park czarował 10 lat wcześniej.
Tyle historii. Ona była niezbędna, aby uświadomić oczekiwania wobec nowego albumu. Te oczekiwania przeszkadzają we właściwej ocenie. Bo jeśli punktem odniesienia będzie debiut – płyta Living Things jest słaba. Jeśli zaś porównamy ją tylko do poprzedniej sprzed 2 lat – to jest rewelacyjna. Obiektywnie nie jest ani taka, ani taka. Jeśli pogodzimy się z tym, że już nigdy nie dostaniemy drugiej Hybrid Theory (czy chociaż Meteory), to ten album nie wypada tak źle. Po piątym przesłuchaniu nawet zaczął mi się podobać, ale przecież nie o to chodzi, by słuchać aż do skutku. Dla równowagi włączyłem Hybrid Theory i czar prysł. Chociaż kilka numerów zasługuje na uwagę – na pewno Lies Greed Misery, Castle of Glass czy singlowy Burn It Down.
Na Living Things jest stanowczo za dużo elektroniki kosztem gitar, za mało surowego ciężkiego rocka, a za dużo komercji. Takie czasy, że musi być popowo, bo inaczej publika nie kupi. Linkin Park bardzo zmienił swoją muzykę, ewoluował, ale moim zdaniem to nie jest dobry kierunek dla rockowej kapeli. Stać ich na więcej, nie muszą remiksować, pseudorapować i zastępować gitar komputerami. Po co to wszystko? Wiem, że masowy słuchacz woli tandetne badziewie od solidnego grania (dzisiaj byle ciołek z komputerem może tworzyć muzykę), ale czy trzeba schlebiać tanim gustom? Lepiej grać swoje…
Magazyn Rolling Stone napisał, że Living Things to najmocniejsza rzecz Linkin Park od czasu debiutu. Może, ale to i tak tylko trzy gwiazdki. Płyta nie powala na kolana, jest jedynie solidna. Ale dobrze, że po mizernej A Thousand Suns z 2010 zespół odbił się od dna. Wierzmy, że teraz będzie już tylko lepiej.
Linkin Park powalił mnie swoim debiutem w 2000 roku – płyta Hybrid Theory to był powiew świeżości w muzyce rockowej. Połączenie ostrego rocka z elektroniką i okraszone hip-hopowymi wstawkami dało piorunujący efekt. Było ostro i przebojowo jednocześnie, wszystko wyważone jak należy. Zespół nagle stał się wielką gwiazdą i… spoczął na laurach. Następny album po trzech latach, kolejny dopiero po czterech… W międzyczasie była jeszcze płyta Reanimation (2002) z remiksami (typowe „odcinanie kuponów” i żenada) oraz album Collision Course, który zainicjował i nagrał z nimi Jay-Z (2004). Tak oto zespół rockowy skręcił trochę w bok. Każda kolejna płyta grupy była słabsza od poprzedniej. O ile jeszcze Meteora z 2003 roku momentami trzyma poziom debiutu, to ostatniej – A Thousand Suns z 2010, po prostu nie da się słuchać. Prawie nic nie zostało z tego, czym Linkin Park czarował 10 lat wcześniej.
Tyle historii. Ona była niezbędna, aby uświadomić oczekiwania wobec nowego albumu. Te oczekiwania przeszkadzają we właściwej ocenie. Bo jeśli punktem odniesienia będzie debiut – płyta Living Things jest słaba. Jeśli zaś porównamy ją tylko do poprzedniej sprzed 2 lat – to jest rewelacyjna. Obiektywnie nie jest ani taka, ani taka. Jeśli pogodzimy się z tym, że już nigdy nie dostaniemy drugiej Hybrid Theory (czy chociaż Meteory), to ten album nie wypada tak źle. Po piątym przesłuchaniu nawet zaczął mi się podobać, ale przecież nie o to chodzi, by słuchać aż do skutku. Dla równowagi włączyłem Hybrid Theory i czar prysł. Chociaż kilka numerów zasługuje na uwagę – na pewno Lies Greed Misery, Castle of Glass czy singlowy Burn It Down.
Na Living Things jest stanowczo za dużo elektroniki kosztem gitar, za mało surowego ciężkiego rocka, a za dużo komercji. Takie czasy, że musi być popowo, bo inaczej publika nie kupi. Linkin Park bardzo zmienił swoją muzykę, ewoluował, ale moim zdaniem to nie jest dobry kierunek dla rockowej kapeli. Stać ich na więcej, nie muszą remiksować, pseudorapować i zastępować gitar komputerami. Po co to wszystko? Wiem, że masowy słuchacz woli tandetne badziewie od solidnego grania (dzisiaj byle ciołek z komputerem może tworzyć muzykę), ale czy trzeba schlebiać tanim gustom? Lepiej grać swoje…
Magazyn Rolling Stone napisał, że Living Things to najmocniejsza rzecz Linkin Park od czasu debiutu. Może, ale to i tak tylko trzy gwiazdki. Płyta nie powala na kolana, jest jedynie solidna. Ale dobrze, że po mizernej A Thousand Suns z 2010 zespół odbił się od dna. Wierzmy, że teraz będzie już tylko lepiej.